Przy zbliżających się wyborach prezydenckich temat imigrantów na nowo zawładnął mediami. Kogo wpuszczać do naszego kraju, a kogo nie? Jak uniknąć problemów, z którymi borykają się Szwedzi czy Francuzi? Wszechobecny lęk miesza się z wrogością, a czasem z empatią. W tych niepewnych czasach naprzeciw wychodzą nam Listy z Wilczej i ocieplają nieco skołatane serca.
Reżyser dokumentu, Arjun Talwar, zabiera nas na ulicę Wilczą w Warszawie, by pokazać, jak wygląda codzienność jej mieszkańców. Dostrzegamy sąsiadkę z naprzeciwka, która każdego poranka trzepie na balkonie pościel. Poznajemy panią ze sklepu mięsnego, która z uśmiechem na twarzy pomaga w zakupach. Towarzyszymy również listonoszowi Piotrowi, który na tej ulicy zyskał miano bohatera. Wchodzimy nawet na moment do osiedlowego kiosku, w którym niestrudzenie pracuje sympatyczna sprzedawczyni.
To właśnie ten sklepik na nowo przecina ścieżki reżysera i jego znajomej z czasów studiów – Mo. Oboje skończyli w Warszawie uczelnię na kierunku filmowym. Chcą działać w swoim wyuczonym zawodzie, ale znalezienie pracy w przemyśle kreatywnym nie należy do najłatwiejszych. Łączą jednak siły przy realizacji Listów z Wilczej – i tak zaczyna się ta niezwykła przygoda.
fot. materiały prasowe
Urzekł mnie sposób prowadzenia narracji i napisany pięknym językiem scenariusz. Arjun Talwar kocha Polskę – i czuć to w każdym słowie, które wypowiada. Okiem kamery pokazuje stare mury kamienicy, które wciąż noszą ślady po kulach. Widzimy kapliczki na pobliskich podwórkach, które reżyser komentuje: „Każde podwórko ma swojego zbawiciela”. Nawet narzekanie Polaków zdaje się go zachwycać. Bardzo ciekawe jest również zróżnicowanie mieszkańców Wilczej: artystka, punkowcy, anarchiści, seniorzy, Polacy, Hindusi, Syryjczyk. Niepozorna ulica staje się kulturowym tyglem.
Nie żyjemy jednak w utopii. Słodka otoczka szybko topnieje, gdy zaczynamy lepiej przyglądać się realiom życia obcokrajowców w Polsce. Arjun przyjechał tu ze swoim przyjacielem – chcieli spróbować szczęścia. Niestety, nie do końca im się ono poszczęściło. Reżyser opowiada o pobiciu przez skinheadów, które zakończyło się pobytem w szpitalu. Poznajemy jego przezwisko, które słyszy na ulicy. Przedstawia też perspektywę innych imigrantów: Syryjczyka mieszkającego w Polsce z żoną i dzieckiem, który – by uciszyć tęsknotę za ojczyzną – tworzy wirtualną wersję swojego rodzinnego miasta; Roma, który w Pruszkowie planuje ślub z ukochaną; Chinkę, która przyjechała tu na studia i została.
fot. materiały prasowe
Widzimy tu mnóstwo sprzeczności. Marsz Niepodległości krzyczy hasła pokroju „Polska dla Polaków” czy „Biała siła”. Uczestnicy, zapytani jednak o stosunek do obcokrajowców, nie wydają się już tacy odważni. W tle opowieści słyszymy czasem Makumbę od Big Cyc – zespołu, który kilka lat później nagrał piosenkę antyrasistowską. Na kuchennym blacie Arjuna stoi kostka margaryny Palma z bardzo stereotypowym rysunkiem ciemnoskórej kobiety.
Mrok miesza się tu ze światłem, nadzieja ze smutkiem. Reżyser prowadzi filmowy dziennik, w którym próbuje pokazać swoją codzienność. Nie ma tu przymusu ani zbędnego koloryzowania. Widzimy oczami Arjuna miłość do kraju, który nie zawsze potrafi to uczucie odwzajemnić. Jego końcowy wniosek, że „każda ulica potrzebuje swojego kronikarza”, wzruszył mnie. Dawno nie widziałam tak dobrego dokumentu – jego siła tkwi właśnie w prostocie. Powinniśmy się wiele nauczyć od Arjuna. Dostrzegajmy piękno naszego otoczenia. Szukajmy światełka w tunelu. O to przecież chodzi w życiu.
Studentka dziennikarstwa, miłośniczka szeroko pojętej popkultury. Fanka filmów Marvela, krwawych horrorów i Szekspira. Od niedawna zapalona widzka dokumentów. Członkini Zespołu Edukatorów Filmowych. W wolnej chwili czyta książki, robi zdjęcia i chodzi na koncerty.