Gdybym zabrał się do pisania tego tekstu kilkadziesiąt godzin wcześniej, zaraz po seansie, prawdopodobnie jego wymowa byłaby zgoła inna. Używałbym podobnych argumentów, jednak oceniał je z innej perspektywy. Godziny przemyśleń na temat Mickey 17 nie działają jednak na jego korzyść. Na mało reprezentatywnej grupie, jaką są moje własne odczucia, zaczyna mi się wydawać, że im dalej w las, tym problemów z nowym filmem Joon-ho Bonga będzie pojawiać się coraz więcej. Bo choć, tak jak można się było spodziewać, dzieło laureata Oscara za Parasite jest tytułem intrygującym, trudno jest znaleźć aspekt, w którym byłby w pełni spełniony.
Mickey 17 w momencie zapowiedzi był jeszcze całkiem gorąco kutym żelazem. Pattinson miał swój moment, który właściwie wciąż trwa, koreański reżyser także został opromieniony największym życiowym sukcesem. Choć już wcześniej nie można było mówić o postaci anonimowej, a i w Fabryce Snów zdążył już popracować, podwaliny pod 120-milionowy blockbuster w wielkim studio powstały w nocy w lutym 2020 w Dolby Theatre. Przemowę Bonga ze statuetką w ręku z pozycji przegranych oglądali wtedy przecież Scorsese, Tarantino, Sam Mendes, Noah Baumbach czy Todd Phillips ze swoim Jokerem. Wtedy zobaczyć jego nowy film chcieliby wszyscy, 5 lat po tych wydarzeniach jest nieco, nomen omen chłodniej. Choć może nie aż tak, jak na lądzie, przy którego kolonizacji uczestniczy główny bohater.
Tytułowy Mickey budzi się bowiem gdzieś w przepaści i pierwsze co go dziwi, to fakt, że żyje. Nie tyle jednak mowa o samym otwarciu oczu i egzystencji, ile o życiu w tym ciele i w tej przepaści, cały czas będąc, jak się potem okazuje, wersją 17. Zagłębienie się w jego przeszłość i meandry tej historii mówi nam, że jest on ochotnikiem powołanym właśnie do umierania, swego rodzaju królikiem doświadczalnym. W momencie, gdy wyzionie ducha z jednego ciała, w laboratorium już drukuje się jego nowa wersja ze zgraną tą samą świadomością. Pierwszy, drugi, trzeci i tak aż do tytułowego siedemnastego, który zrobił błąd w matriksie. Jaki, to zapewne już się domyślacie. Nawet jeśli trailery i zapowiedzi tego filmu były Wam obce.
Pomysł na samą fabułę nie jest może jakoś mocno oryginalny, jednak intrygujący, a w głowie kogoś o tak bogatej wyobraźni jak Joon-ho Bong może się przerodzić w coś wielkiego. Problemy jednak zaczynają się na poziomie opowieści, bo o ile umysł reżysera w dalszym ciągu produkuje mnóstwo znakomitych pomysłów, to Mickey 17, porównując go do takiej Zagadki zbrodni czy Parasite, jest filmem dużo mniej spójnym i uporządkowanym. Trik jest z grubsza ten sam, ale zamiast koherentnej opowieści długimi momentami dostajemy tu dwuipółgodzinny strumień świadomości. W mieszaninie wątków, dopowiedzeń i pomysłów trudno się połapać.
I myślę sobie, świetnie, bo dalej to intrygujący seans. Z czasem jednak zaczynają pojawiać się wątpliwości. Czy fakt, że ten film wygląda, jak wygląda, leży po stronie reżysera, czy bardziej jest efektem kompromisów i faktu, że ten film przemieliła, w złym tego słowa znaczeniu, machina produkcyjna. Aby wszystko, co jest tu do powiedzenia, wybrzmiało odpowiednio, potrzeba byłoby pewnie z dziesięcioodcinkowego serialu.
Nie pomaga również fakt zimnej relacji, jaką mamy z bohaterami. Film często operuje przesadą, jednak zdarza mu się to w złym momencie, przez co trudno jest złapać z widzem więź, która pozwoli mu sprawić, że w pełni zrozumiemy działania tytułowego bohatera. Jego całe zwerbowanie do programu tłumaczy krótka retrospekcja, zrobiona ewidentnie z braku laku i z uwagi na fakt, że coś tu być musiało i stwierdzono, że bez tego droga Mickey Barnesa nie będzie pełna. Wchodzą więc długi i bardzo groźny windykator, przed którym ucieczka (dosłownie, tak bowiem mówi wprost bohater) musi pojść dalej, niż tylko na ziemię. Stąd kończy się na najczarniejszej z czarnych robót, na umieraniu. Ta podbudowa jest naprawdę kiepska i jasne, Parasite też nie był w tym temacie odkrywczy, ale sprawnie grał kartą różnic klasowych. Mickey jest jednak głównym bohaterem, gorzej robi się, gdy mówimy o pozostałych. Tam motywacje są jeszcze bardziej papierowe albo wręcz pomijalne.
Najgorsze jest jednak to, że w ekranowym słowotoku gubi się główny wątek, który najpierw zostaje przyciszony, po czym zaczyna zmierzać donikąd. Na początku napomknięte zostaje, że rzeczywiście, drukowanie nowych ludzi z tą samą świadomością może być wątpliwe moralnie, a prawo wygania cały ten proceder poza planetę. Na nim natomiast buduje czarny charakter, którym jest niespełniony polityk, bogaty technokrata, mieszanka Trumpa i Muska z domieszką innych im podobnych kolegów. Jest nawet motyw czerwonych czapek. Mark Rufallo, który tego oto gościa gra oraz Toni Collette wcielająca się w jego żonę w pewnym momencie odbierają główny wątek zmultiplikowanemu Pattinsonowi. Dochodzi do faktu, że finał tej historii wybrzmiewa z zupełnie innego, w dużej mierze niezależnego od niego powodu.
Świetnie się to ogląda i najmniej zarzutów można mieć do sfery realizacyjnej. Intrygujący jest zarówno tajemniczy statek kosmiczny, jak i sama planeta, którą nasi wstrętni kapitaliści chcą kolonizować. Bardzo ciekawy, choć prosty jest też design jej mieszkańców. Tutaj też odpowiednio gra aura tajemniczości, bo jak przystało na teren niezbadany, widzowie nie dowiadują się zbyt wiele. Na szczęście, będąc tam, kończy się zbyt często prowadzona z offu oczywista narracja. W innych segmentach filmu potrafi zmęczyć i tłumaczyć trochę za dużo.
To intrygujący film i blockbuster z wyraźnym autorskim sznytem, w którym jednak jest zbyt dużo pęknięć, aby móc uznać go za dzieło spełnione. Właściwie w każdym aspekcie znajdziemy w twórczości koreańskiego laureata Oscara film, który zrobił coś lepiej. Pozostaje pytanie, które przebiło się w tym tekście i które zamknie moje rozważania na temat Mickey 17. Czy fakt, że film wygląda jak wygląda (choć oddajmy mu sprawiedliwość, cały czas jest to dzieło ze wszech miar godne obejrzenia), jest efektem po prostu słabszej formy Bonga, czy do głosu doszła tutaj korporacyjna machina. Odpowiedź na to pytanie przyniesie zatem zapewne następny film. Kiepskie wejście w box-office tego może mu paradoksalnie oszczędzić takich dylematów.
Od 2015 w Movies Room, od 2018 odpowiedzialny za działalność działu recenzji filmowych. Uwielbia Wesele Smarzowskiego, animacje Pixara i Breaking Bad. A, no i zawsze kiedy warto, broni polskiego kina. Kontakt pod [email protected]