Niektóre filmy odrzucają jeszcze przed premierą. Tak też było w tym przypadku – plakat i inne materiały promocyjnie wyglądają po prostu tandetnie, a ich kolorystyka przebodźcowuje. Postanowiłam dać mu jednak szansę. Z początku byłam pozytywnie zaskoczona, a w głowie miałam myśl, że nie należy oceniać „filmu po okładce”. Niestety ten czar prysł i to dość szybko.
Borderlands to pogranicze gatunków komedii i akcji w świecie Sci-Fi, który swoją fabułę opiera na grze komputerowej o tym samym tytule. Na wstępie muszę zaznaczyć, że nie jestem gamerem, a tę grę kojarzę jedynie z nazwy. Na szczęście niezawodna Wikipedia podpowiada, że jest to strzelanka z kategorii RPG. W związku z tym mogę ocenić film sam w sobie, a nie jako adaptację. Z pozoru powinno to być plusem, ponieważ nie było we mnie nadziei ani obaw wynikających z sentymentu. Nie rozliczałam też Borderlands w kontekście wierności względem pierwowzoru. I niestety pomimo tego, nie udało mi się uniknąć rozczarowania. Eli Roth swoją najnowszą produkcją zapewne chciał dotrzeć do większej liczby osób, na co wskazuje fakt, iż filmowa wersja to kategoria wiekowa PG-13. Gra video sklasyfikowana była jednak jako PEGI 18, czyli jedynie dla pełnoletnich. I był to strzał w kolano, ponieważ Rothowi nie udało się zdobyć uznania ani wśród graczy, ani wśród laików jak ja.
Nie lubię stwierdzenia, że coś jest „przerostem formy nad treścią”, jednak tutaj pasuje bardzo dobrze. Borderlands jest efekciarską produkcją, która ma przyciągnąć wizualnie, co raz się udaje, a raz nie. Twórcy chcieli pokazać dużo, momentami aż za dużo, a to nie robi dobrego wrażenia. Od strony fabularnej widać, że był pomysł, w dodatku całkiem interesujący, ponieważ zostaje nam przedstawiona konkretna historia, która nawet ma ręce i nogi. Lilith (grana przez Cate Blanchett) zostaje wysłana na dobrze jej znaną planetę Pandorę, na której ma odnaleźć Tinę, córkę bogatego przedsiębiorcy, który nie należy do przyjemniaczków. Kim właściwie jest dziewczyna i dlaczego jest aż tak wyjątkowa? Dostajemy nawet plot twist, któremu o dziwo nie brakuje logiki. A mam wrażenie, że w kinie akcji nie jest to codzienność. W czym w takim razie tkwi problem? W scenariuszu, ponieważ mimo ciekawego punktu wyjścia, całość poprowadzona jest w tak rozciągnięty sposób, że po prostu nudzi. Film akcji, w którym brakuje wciągających scen akcji.
Pozytywną stroną Borderlands jest komediowa strona filmu, w czym prym wiedzie postać robota Claptrapa (w oryginale głos podkładany przez Jacka Blacka), którego żarty przez większość filmu praktycznie takie same, jednak naprawdę potrafią rozbawić. Podobnie jak C-3PO w Gwiezdnych Wojnach. Humoru dodaje także postać, grana przez Kevina Harta, który znany jest ze swojego komediowego talentu. Nie da się ukryć, że aktorsko najlepiej wypadają Cate Blanchett i Jamie Lee Curtis, które przez większość czasu próbują unieść film na własnych barkach. Jednak mogę śmiało powiedzieć, że niezawodna Blanchett i jej bohaterka Lilith jest najlepszą częścią całego widowiska, natomiast Tannis, postaci granej przez Lee Curtis równie dobrze mogłoby nie być. Choć co prawda produkcja straciłaby dobry aktorsko występ, to fabuła aż tak by na tym nie ucierpiała.
Biorąc pod uwagę budżet i efekty, wydaje się, że Eli Roth chciał dostarczyć nam produkcję z rozmachem. Chciał dobrze, a wyszło jak zwykle, ponieważ dostaliśmy średniaka z dolnej półki, którego target jest bliżej nieokreślony. Borderlands obejrzałam na wielkim ekranie dzięki uprzejmości Cinema City. Pomimo tego, że filmy oglądane w kinie robią na mnie zawsze większe wrażenie, to w tym przypadku nawet ten fakt nie pomógł.
Zakochana w filmach i muzyce, a także ich połączeniu w postaci musicali. Pierwszą część Harry'ego Pottera oglądała prawdopodobnie, zanim nauczyła się mówić. Typowy geek, którego mieszkanie pełne jest figurek, plakatów kinowych i płyt CD.