Villain ma tu prostą motywacje. Jego celem jest udoskonalenie społeczeństwa na swoją modłę. Jako niezbyt kreatywny osobnik jedną z planet, która miała być dużo bardziej doskonała nazwał Counter-Earth. Ta nazwa to nie wiem czy zamierzona, ale zacna metafora. Można długo wyliczać, jakie problemy ma obecnie MCU, jednak to nie miejsce do tego. Wszystko dlatego, że Strażnicy Galaktyki vol.3 to Counter-Marvel, film, który pokazuje, jak cały czas to uniwersum może być dobre. Gdyby tylko dodawać do filmów tak podstawowe dla kina wartości, jak kreatywność i emocje.
Mamy już piątą fazę, a podwalin pod kolejnych
Avengers, choć właściwie za pięć dwunasta, wciąż nie ma prawie żadnych. Większość bohaterów nie ma między sobą żadnych relacji, wystąpiła ledwie w jednym filmie i trudno będzie wprowadzić ich w nowy event. Ze
Strażnikami Galaktyki problem jest mniejszy, z oczywistej uwagi na fakt, że to goście, których doskonale już znamy. Trylogia się zamyka, a James Gunn na stołku reżyserskim może się już w Marvelu nie pojawić, zakończyć trzeba więc z odpowiednią pompą. Tak też się dzieje,
Strażnicy Galaktyki vol.3 to największy skalą film uniwersum od czasu
Endgame. A najlepszy od jeszcze dłuższego czasu.
Po wydarzeniach ze wspomnianej wcześniej części Avengers Peter Quill wciąż nie może dojść do siebie. Stracił swoją miłość, poszedł w alkohol i generalnie trudno jest zazdrościć mu obecnej egzystencji. We wstępie możemy jednak oglądać, że reszta pokręconej ekipy ma się dużo lepiej. Znaleźli swoje miejsce we (wszech)świecie i wiodą dość sielankowe życie obrońców kosmosu. Gdy tylko jednak wstęp się skończy, Gunn od razu rusza z kopyta. Spokojną egzystencję ekipy przerywa coś, co z początku przypomina kometę, jednak różni się od tego ciała niebieskiego tym, że żyje, przybywa z misją, a na czele ma głowę Adama Warlocka. Cel jest jasny, zabrać ze sobą Rocketa. Nie do końca się to jednak udaje, a nasz ulubiony szop w galaktyce zostaje poturbowany. Co prawda pomysł, żeby mu pomóc, znajduje się dość szybko, jednak jest to niezwykle wymagająca misja. Taka, jakie w takich filmach lubimy.
Jako, że chodzi o jednego z najlepszych przyjaciół wszystkich widzów, od razu w oczy rzuca się, jak duża jest stawka. Minęło raptem 20 minut, a już bardziej liczymy na owocne zakończenie działań bohaterów, niż w każdym innym z ostatnich filmów Marvela. Do tego możemy też dostrzec, że ten gra w nieco innej lidze, jeśli chodzi o realizację. Jasne, dalej efektom można sporo zarzucić, a kolorystyka wciąż odstaje od złotych czasów takiego
Ragnaroka, jednak Gunn i jego operator chętniej korzystają z zabiegów, które nieco te niedostatki tuszują. Walka ma dużo bliskich zbliżeń, trzęsącej się kamery, a wszystko, co dzieje się poza nią, odbywa się raczej w zamkniętych terenach, niezmuszających widza do patrzenia daleko. Choć dalej nie ma tu fajerwerków, to trudno również o rzeczy, które nadawałyby się na mem.
Siła nie tkwi jednak w akcji i fabule, a głównie w emocjach. Nikt nam nie zapowiadał takiego ładunku emocjonalnego, jednak po poprzedniej części, scenach z Yondu, jak i innych dokonaniach Jamesa Gunna, mogliśmy się spodziewać, że naładowania przeżyciami nie będzie brakować również tutaj. Reżyser uwielbia swoje postacie i chce tymi odczuciami nas zarazić, a że robi to już po raz trzeci, to działa z potrojoną siłą. Relacje są już tak mocno narysowane, że wszystkie zachodzące w bohaterach przemiany i trudne momenty naprawdę nas ruszają. Tutaj Gunn pomaga sobie retrospekcjami, które nadają świetne tło wydarzeniom zawartym w filmie. Niejednokrotnie możnasię wzruszyć i nawet uronić łzę, zarówno na wydarzeniach teraźniejszych, jak i już minionych. W filmie Marvela! Pierwszy raz również możemy jednoznacznie powiedzieć, że dobrze w MCU wykorzystano multiwersum. Nie służy już ono wyłącznie podbijaniu zainteresowania czy nic nie znaczącemu odrdzewianiu Tobey Maguire'a, a jest rzeczywiście istotne. Gamora w tym wcieleniu naprawdę jest top. Nie jako osoba, a jako bohaterka.
Świetny jest też villain, o czym warto długo i znacząco wspomnieć. High Evolutionary od początku jawi się jako kolejny gość, którego trudna przeszłość przeniosła na złą stronę mocy, jednak seans z czasem całkowicie zmienia in minus jego postrzeganie. Gość jest fanatykiem, takim od idei, która nigdy nie miała pokrycia w rzeczywistości. Cały film jest jednak polem do popisu dla zatracania się w tym szaleństwie, co na twarzy aktora, znanego z Peacemakera Chukwudi Iwuji'ego, maluje się cały czas idealnie. Jedna ze scen w końcówce, w której łapie jednego z głównych bohaterów, jest świetnie zagranym apogeum tego szału. Krzyk słychać na całą salę. Oprócz tego aktora Gunn przemycił do swojej obsady kilka innych osób, które mieliśmy okazję zobaczyć również przy okazji jego współpracy z DC. Jest w tym również dość świeżo upieczona żona reżysera, Jennifer Holland. Jej rola zapadła mi w pamięć głównie dlatego, że jest jak żywcem wyjęta z klipu do
Can’t Get You Out of My Head Kylie Minogue. Też nie będziecie mogli wyrzucić jej ze swojej głowy.
Cały czas bohaterom towarzyszy ulubiona muzyka Jamesa Gunna i znów jest to soundtrack trafiony w dziesiątkę. Ścieżka dźwiękowa towarzyszy bohaterom częściej, niż w innych filmach Marvela i wprowadza rytm seansu na właściwe tory. Jeśli nie lubicie muzyki towarzyszącej właściwie każdej scenie, możecie poczuć się troszkę zmęczeni, warto więc mieć to na uwadze. Nie ma motywu przewodniego, jak ostatnio
Sweet Child O’mine w
Miłości i gromie, jednak soundtrack potrafi dobrze ubrać niektóre, także te bardziej efektowne sceny.
Jest tu może trochę za dużo akcji i kilka nie do końca uznanych rozwiązań fabularnych. Gunn mógł także lepiej skorzystać ze świetnego duetu Poulter-Debicki, których postacie (szczególnie gwiazdy
Tenetu) są w końcówce nieco pominięte. Poza tym jednak seans objawia te cechy, które sprawiły, że reżyser
Legionu samobójców. The Suicide Squadu ma w swoim portfolio przed każdą produkcją dwa ważne elementy. A właściwie nie dwa, tylko jeden, płynący jednak z dwóch stron. Zarówno widzowie, jak i producenci wydają się darzyć go dużym zaufaniem. To skutkuje faktem, że w jego superbohaterskich filmach możemy dopatrzeć się większej swobody i kreatywności. Tutaj jednak nasza podróż się kończy. Gunn porzuca w
Strażnikach Galaktyki vol.3 swoją paczkę i czmycha do DC. My po projekcji mamy poczucie, że była czymś wyjątkowym. Że możemy czekać na to, co stworzy u konkurencji, a w Marvelu znowu zostajemy sami z tworami typu
No way home, She-Hulk czy inna
Kwantomania jak Himilisbach z angielskim.
PS. Dwie sceny po napisach, zalecane tradycyjnie pozostanie na sali do samego końca!