Twórca nagrodzonego Oscarem za najlepszy scenariusz Uciekaj! udowadnia, że jego poprzedni film nie był przypadkowym sukcesem. To my jest rasowym horrorem, który nie tylko nieźle straszy, ale wystawia nasze filmowe przyzwyczajenia na próbę.
Jordan Peele nie poszedł w swoim drugim filmie łatwą drogą skopiowania debiutu. Uciekaj! było otwartą dyskusją na temat miejsca czarnoskórych we współczesnej Ameryce. Reżyser skutecznie prowokował, ślizgając się tak sprytnie po granicach gatunków, że skołował wszystkich, łącznie z gremium przyznającym Złote Globy. To my jest w tej kwestii filmem, przynamniej na powierzchni, mniej wyzywającym. Nie jest otwartym dialogiem z rasizmem, choć ma przesłanie mocno polityczne. Twórcy nie brakuje pomysłów na to, jakich tropów użyć, trzyma on je w ramach szeroko pojętego horroru. Efekt jest piorunujący. Mimo pewnych drobnych niedociągnięć, Peele'owi udało się nakręcić film, który jest oryginalny, ma walory rozrywkowe, ale też zachęca do głębszych przemyśleń. Widzowie to połączenie kochają. Dawno nie widziałem też tak żywiołowo reagującej publiczności na horrorze.
Zawsze powtarzam, jak ważne są pierwsze minuty filmu. Twórca Uciekaj! robi z nich właściwy użytek. Pokazuje nie tylko zalążek pewnej traumatycznej historii, lokując bohaterkę w 1986 roku, w przededniu akcji Hands Across America. Podrzuca nam wiele tropów, które będą miały sens w miarę upływu akcji. Wprowadzenie mówiące o opuszczonych tunelach, znajdujących się na terenie całego kraju. Odbicia w lustrach i w ekranie. Mężczyzna z cytatem z Biblii z księgi Jeremiasza. Króliki w klatkach. Niepokojąca muzyka, nadająca scenie w gabinecie psychologa jeszcze większe znaczenie. Perfekcyjnie, niemalże poetycko skomponowane kadry... Peele składa w tym samym czasie hołd klasykom gatunku. Dziwaczny pawilon z lustrami, do którego wchodzi młoda Adelaide, znajduje się w parku rozrywek na plaży w Santa Cruz - tam rozgrywa się akcja kultowego młodzieżowego horroru filmu Straceni chłopcy. Na półce obok telewizora stoją taśmy VHS z filmami C.H.U.D. (sci-fi horror o potworach z kanałów) oraz Goonies. Jest w tej sekwencji tyle "mięsa", że można ją oglądać wielokrotnie.
Kadr z filmu To my, reż. Jordan Peele / fot. materiały prasowe
Następujące potem sceny przenoszą nas do czasów współczesnych. Dorosła już Adelaide (Lupita Nyong'o, laureatka Oscara) wraz z mężem Gabem (Winston Duke), córką Rayne (Anna Diop) i synem Jasonem (Evan Alex) zmierzają na wakacje do domu rodziców kobiety. Jest piękny słoneczny dzień, w samochodzie oglądamy typowe sceny przekomarzania się, wspólnego słuchania muzyki i wygłupów. W ciągu kilku minut dowiadujemy się, kto jest żartownisiem, kto naburmuszoną nastolatką, a kto szukającym uwagi dzieckiem. Rodzina bardzo szybko kradnie nasze serca, wspólnie spiewając "I Got 5 On It", nawet jeżeli dzieciaki nie wiedzą, co to
Kevin sam w domu. Gdy podróżnicy dojeżdżają na miejsce i wchodzą do pięknego, przytulnego domku, przed oczyma stają nam sceny rodem z powieści Stephena Kinga. Z tym wyjątkiem, że rodzina Wilsonów jest czarnoskóra. Fakt ten jest chyba jedynym, ale jakże istotnym komentarzem rasowym reżysera, który udowadnia w swoich filmach, że osoby z kolorem skóry innym niż biały wcale nie muszą ginąć w horrorze jako pierwsze.
Kadr z filmu To my, reż. Jordan Peele / fot. materiały prasowe
Prześladujące
Adelaide od dzieciństwa traumatyczne przeżycie i złe przeczucia z nim związane nasilają się tylko podczas wakacji. Nie dziwimy się, że kobieta nie chce iść na spotkania na plaży ze znajomymi męża (Elisabeth Moss, Tim Heidecker). Wszędzie zdaje się widzieć niby przypadkowe duplikaty, które pojawiają się coraz częściej. Na plaży dostanie prawdziwych palpitacji, gdy jej syn zniknie z pola widzenia. Przeczucia bohaterki są jak najbardziej słuszne, bo wieczorem na podjeździe domu pojawia się pewna rodzina. Stojące w mroku postacie przyprawiają o gęsią skórkę. Ale prawdziwym wstrząsem będzie fakt, gdy po inwazji na dom okaże się, że każde z nieproszonych gości jest duplikatem domowników. Ubrani w czerwone kombinezony, zaopatrzeni w parę nożyczek, nie przyszli w przyjacielskich zamiarach.
Peele odrobił lekcję z Hitchcocka i zaczął film od wstrząsu. A potem napięcie tylko rośnie. Niewinne sceny na plaży czy w domu podbudowane są niepokojem i poczuciem paranoi. Kiedy w samochodzie Rayne od niechcenia mówi "nikogo nie obchodzi zbliżający się koniec świata", wiemy, że nie są to słowa rzucone na wiatr. Sekwencja włamania do domu poprzedza sceny z krwawym pościgiem oraz kolejną napaść rodem ze slashera.
To my nie jest pozbawiony humoru, który daje widzowi odetchnąć w najbardziej przerażających momentach. No i owocuje tak wspaniałymi scenami jak niesamowicie powolna pogoń na łódź czy mrożąca krew w żyłach rzeźnia w domu sąsiadów, zaczynająca się od kłótni małżeńskiej. Fabuła organicznie prze do przodu, szykując dla nas kolejne niespodzianki, z tą ostatnią, naprawdę szokującą.
Kadr z filmu To my, reż. Jordan Peele / fot. materiały prasowe
Reżyser świadomie w
To my porzucił roztrząsanie problemów rasowych na rzecz mówienia o problemach społecznych w szerszym zakresie. Motywem przewodnim jest Ameryka (US czyli United States) i my (czyli "us"). Sami jesteśmy swoimi największymi wrogami, zdaje się mówić Peele do ludzi, którzy wybrali na prezydenta Trumpa, ślepo wierzą swojemu rządowi, nieświadomi są kłamstw, którymi karmią ich media. Poruszona zostaje też kwestia prywatnych fobii i traum, wpływających na całe życie. Zrewidowane zostaje miejsce kobiety w rodzinie walczącej o życie. Skrytykowany jest konsumpcjonizm i pogoń za pieniędzmi - a także zazdrość w stosunku do tego, co mają inni (Wilsonowie nie widzą, że są o wiele mniej dysfunkcyjną rodziną, niż ich przyjaciele, choć mają mniej pieniędzy). Film dotyka tematu natura kontra wychowanie, pokazując słabszych i mniej uprzywilejowanych w gorszej życiowej pozycji (mówię kodem, ale nie chcę zdradzać do końca całego filmu). Szkoda, że twórca idzie o krok za daleko, bo wyjaśnianie zbyt wiele w horrorach rzadko kiedy daje pozytywne efekty. Złota zasada
less is more przydałby się w ostatnich scenach filmu, które są niepotrzebnie rozwleczone przez długą paplaninę.
Ten słaby punkt produkcji jestem w stanie wybaczyć. Bo reszta działa jak marzenie. Lupita Nyong'o zasługuje na wszelkie pochwały, bo jej podwójna rola to istne mistrzostwo. Ani przez chwilę nie wątpiłem, że
Adelaide i Red to dwie zupełnie inne osoby. Reszta ekipy wcale jej nie ustępuje i zważywszy na fakt, że musieli czasem w ciągu jednego dnia wcielać się w zupełnie inne role, zrobili to doskonale. Wspomnę tu też o Elisabeth Moss, która ma tutaj dość krótki epizod, pokazujący jak wspaniale oddaje szaleństwo - po jednej ze scen stwierdziłem, że to ona powinna grać Jokera w nadchodzącym filmie.
Drugi ważny element to sposób, w jaki kolejne sekwencje To my mogą funkcjonować jako mini filmy - są one tak perfekcyjnie skonstruowane. O wizualnym stylu filmu Peele'a można rozmawiać godzinami. Kolory, kompozycja kadrów, montaż. Ale bez genialnej muzyki, która przypomina mieszankę Komedy z Pendereckim, nie mogę sobie wyobrazić, jak to wszystko by działało.
Nie waham się powiedzieć, że
To my to jak na razie najlepszy film roku, która zrobi pewnie takie spustoszenie w głowach widzów jak
Dziedzictwo. To więcej niż horror, to znakomity film do wielokrotnego oglądania. Pisząc te słowa naprawdę mam ochotę iść na trzeci seans.
Ilustracja wprowadzenia i plakat: materiały prasowe / Tylko Hity