Często ze zgorzkniałą twarzą patrzę na te wszystkie rebooty filmów z lat osiemdziesiątych. Większość z tych filmów była na tyle dobra, że nie potrzebują odświeżania, sequla czy prequela. Uciekinier po raz pierwszy trafił do nas w 1987 roku i od razu podbił kina, a wszystko to za sprawą Arnolda Schwarzeneggera, który wówczas był u szczytu popularności. Teraz historia zatacza koło. Teraz to Glen Powell jest u tego szczytu i czy godnie zastępuje miejsce legendarnego Austriaka?
Historia Bena Richardsa zaczyna się od desperacji. Pochodzący z ubogiej klasy robotniczej mężczyzna nie ma już nic do stracenia – nie stać go nawet na leczenie chorej córki. Kiedy więc dostaje propozycję wzięcia udziału w śmiertelnie niebezpiecznym reality show, decyduje się na udział. Program Uciekinier jest prosty w założeniu: uczestnik ma przetrwać trzydzieści dni, będąc ściganym przez zawodowych zabójców. Każdy jego krok oglądają miliony widzów, a każdy dzień, który przeżyje, zwiększa wartość nagrody. To brutalna rozrywka dla świata, który zatracił granice między rzeczywistością a spektaklem.
Edgar Wright buduje ten świat z precyzją i rozmachem – jakby chciał, by widz poczuł jednocześnie zachwyt i odrazę. W każdej scenie widać napięcie między widowiskowością a okrucieństwem, między tempem akcji a moralnym ciężarem, który się za nią kryje. Uciekinier pędzi do przodu jak wyścigowy bolid – błyskawiczny, hałaśliwy i naładowany adrenaliną – ale z czasem zaczyna odsłaniać swoje drugie oblicze: opowieść o człowieku, który staje się nie tylko uczestnikiem gry, lecz także jej symbolem.
Glen Powell udźwignął ten film z pełną świadomością, że jego bohater musi być jednocześnie ofiarą i buntownikiem. Richards to ktoś, kto ma w sobie dzikość i determinację, ale też gniew wobec świata, który traktuje ludzkie życie jak rozrywkę. Z każdą kolejną sceną staje się on ulubieńcem widzów i zarazem największym zagrożeniem dla samego programu. Jego walka o przetrwanie to walka o godność – i choć film nigdy nie rezygnuje z dynamiki kina akcji, potrafi w tym szaleńczym biegu zostawić miejsce na refleksję. Josh Brolin w roli bezwzględnego producenta dodaje całości cynizmu i chłodu – to on trzyma w rękach mechanizm, który napędza tę medialną maszynę śmierci. Jego postać jest ucieleśnieniem współczesnej telewizji: bezwzględnej, przebiegłej i gotowej sprzedać wszystko, byle utrzymać uwagę widza.

Uciekinier to film, który zachwyca rozmachem, ale też nie boi się zadrapań. To wysokooktanowe, społecznie naładowane widowisko, które może i traci nieco impetu w finale, ale po drodze oferuje pełnię kinowej energii. Ogląda się go jak błyskawicę – z zachwytem i niepokojem jednocześnie. Szybki, efektowny i bezkompromisowy, dowodzi, że kino akcji wciąż może mieć puls i sens. W świecie, w którym przemoc stała się rozrywką, Uciekinier przypomina, że nawet najbardziej spektakularny show może stać się lustrem dla naszej własnej potrzeby adrenaliny – i że to wcale nie łowcy są tu najgroźniejsi, lecz widzowie.
Geek i audiofil. Magister z dziennikarstwa. Naczelny fan X-Men i Elizabeth Olsen. Ogląda w kółko Marvela i stare filmy. Do tego dużo marudzi i słucha muzyki z lat 80.