Jestem ogromną fanką musicali oraz całego uniwersum Wicked. Wydawać by się mogło, że ekranizacja broadwayowskiej produkcji to spełnienie moich marzeń. A jednak tak nie było, bo pierwsza część trochę mnie zawiodła. Nie zrozumcie mnie źle – to był dobry film, ale po takim pierwowzorze, budżecie i takiej obsadzie oczekiwałam znacznie więcej niż nieco przydługiej, ale przyjemnej dla oka ekspozycji. Wicked: Na dobre ma to, czego brakowało mi tam najbardziej – historię.
Gdy rok temu wybrałam się do kina na Wicked, liczyłam na efekt „wow”, którego niestety nie doświadczyłam. Film był zwyczajnie poprawny, ale zdecydowanie zbyt rozciągnięty, przez co tracił głębię. Był dla mnie w pewnym sensie płaski – pod względem fabuły i emocjonalności postaci. Cały czas czegoś mi brakowało. W międzyczasie miałam okazję obejrzeć polską wersję sztuki teatralnej Wicked w Teatrze Muzycznym Roma. Pomimo iż piosenki w większości są ciekawsze w pierwszym akcie, drugi podobał mi się bardziej – wtedy dopiero zaczęła się akcja i prawdziwa historia. Choć momentami miałam wrażenie, że działo się aż za dużo jak na półtorej godziny.

Jednak dzięki temu mniej więcej wiedziałam, czego mogę spodziewać się po Wicked: Na dobre. Pojawiły się wtedy we mnie dwa wilki. Pierwszy był rozumem, który po pierwszej części filmowej adaptacji starał się nie nastawiać, żeby się nie rozczarować. Drugi, po sztuce teatralnej, kierował się sercem i mocno liczył, że dziury obecne w pierwszym filmie zostaną załatane. I na szczęście ten drugi miał rację. Po obejrzeniu drugiej części Wicked, poczułam się spełniona. Choć w mojej personalnej hierarchii książka Wicked. Życie i czasy Złej Czarownicy z Zachodu autorstwa Gregory’ego Maguire’a nadal jest na szczycie, nowy film o Elphabie i Glindzie dał mi dokładnie to, czego oczekiwałam od niego od samego początku. A przede wszystkim – historię i emocjonalne pogłębienie postaci. Bo trzeba pamiętać, że dobry musical, to nie tylko wpadające w ucho piosenki i widowiskowe sceny. Za to uwielbiam ten gatunek i to właśnie tutaj dostajemy.
Oczywiście nie mogę jednak mówić, że Wicked: Na dobre to produkcja bez wad. Choć w moje gusta zdecydowanie bardziej trafia właśnie ta część, muszę podkreślić, że jest ona przede wszystkim inna niż poprzednia odsłona. Nie jest to dziwne, biorąc pod uwagę, że obie bohaterki przechodzą przemianę, zmienia się też stosunek Ozjan względem nich, a także dojrzewa cała ich historia. Elphaba, okrzyknięta Złą Czarownicą z Zachodu, za wszelką cenę chce wyjawić prawdę o Czarnoksiężniku, Glinda natomiast chce po prostu dobrego życia dla siebie, swoich bliskich oraz krajan – nawet kosztem szczerości.

Problem w tym, że ta „inność” drugiej części to dość spory przeskok, a może i nawet zbyt gwałtowny. Z cukierkowej pierwszej części przenosimy się do mroczniejszego i wolniejszego filmu. Przejawia się to nie tylko w tempie fabuły, ale nawet w śpiewanych przez bohaterów piosenkach, które są bardziej uczuciowe i spokojniejsze. Stworzenie dubbingowej wersji Wicked sugerowało, że film ma trafić do szerokiej publiczności niezależnie od wieku. Kontynuacja raczej nie zdobędzie serc młodszej widowni, bo pomimo dziejącej się akcji, jest tu dość mało rozrywki – szczególnie jak na musical, który z natury powinien być rozrywkowy. Dzieciaki mogą się znudzić, choć może i to dobrze, bo uważam, że Wicked pomimo bezpośredniego związku z Czarnoksiężnikiem z Oz, jest skierowany do starszych odbiorców.
Jak już wspomniałam, piosenki w Wicked: Na dobre nie zostały w mojej pamięci tak, jak te śpiewane w pierwszej części. W kontynuacji można jednak usłyszeć jeden z moich ulubionych utworów z tego musicalu. Piosenka, która znajduje się dla mnie na równi z już wręcz kultową Defying Gravity. Mówię oczywiście o No Good Deed. A wykonanie Cynthii Erivo jest tak emocjonalne, że nawet pokuszę się o stwierdzenie, że filmowa Elphaba zrobiła to jeszcze lepiej niż Idina Menzel w broadwayowskim oryginale. Słysząc nową wersję po raz pierwszy, miałam ciary na całym ciele i nie – nie było mi zimno. Nawet nie sądziłam, że musicalowa piosenka może mieć na mnie aż taki wpływ. W soundtracku pojawiły się także dwie kompozycje napisane specjalnie dla filmu – The Girl in the Bubble wykonane przez Glindę oraz No Place Like Home śpiewane przez jej zieloną przyjaciółkę. Gdy wiadomość o nowych utworach obiegła świat, wzbudziła sporo kontrowersje. Sama też się tego bałam, ale przyznaję, że ich klimat wpasowuje się w musical. Co prawda brakuje zakończenia z przytupem jak w pierwszej części, ale to już zarzut, który kieruję bardziej do oryginału.
No i oczywiście last, but not least – Elphaba. Jestem jej totalną fanką i nie mam zamiaru tego ukrywać. Poza tym, że jest to moja ulubiona postać z Wicked, jest dla mnie szczególnie ważną bohaterką w ogóle. W nowej części Elphaba, wygnana z Oz, niezmiennie chce pokonać czarnoksiężnika-szarlatana, aby uwolnić Zwierzęta i przedstawić Ozjanom prawdę. Tylko czy oni w ogóle jej chcą? Czy może sami chcą wierzyć w kłamstwa, które przynajmniej dają nadzieję? Słynna Zła Czarownica z Zachodu jest przykładem na to, jaką potęgę może mieć ostracyzm w stosunku do osób, które są w jakiś sposób inne. Elphaba nigdy nie chciała nikogo skrzywdzić, a pod wpływem społeczeństwa zaczęła wierzyć w swoje własne zło. Cieszę się, że jej postać została rozwinięta w filmowej kontynuacji – ma konkretny i cel, do którego dąży za wszelką cenę. Bohaterka, która faktycznie działa poprzez akcję. Mimo że jej sylwetka najlepiej rozpisana jest w książce, w Wicked: Na dobre Elphaba pokazuje swoją motywację, czego brakowało w zeszłorocznym Wicked.

Co więcej, widoczny jest rozwój nie tylko głównej bohaterki, ale również aktorki, która się w nią wciela. Pomimo mojej ogromnej sympatii do Cynthii Erivo, jej rola w poprzedniej części była dla mnie lekkim rozczarowaniem. Miałam wrażenie, że Cynthia po prostu tam była, a aktorsko-wokalny popis nastąpił dopiero na sam koniec, podczas wykonania Defying Gravity. W Wicked: Na dobre aktorce wciąż jeszcze daleko do aż zaskakująco dobrej Ariany Grande jako Glindy, ale widać, że Cynthia już nie tylko jest na ekranie, a totalnie weszła w postać Elphaby. Tym razem czuć prawdziwe emocje, dzięki czemu główna bohaterka staje nam się bliższa.
Mimo niedoskonałości, które można odnaleźć w obu częściach Wicked, jestem bardzo wdzięczna za zekranizowanie tej sztuki teatralnej. Piękny musical z piękną historią. W produkcji widać włożone serce, czego w mainstreamowach filmach niestety często brakuje. Jest jednak jedna wada, która dotyczy Wicked jako całości – nie będzie więcej części.
Zakochana w filmach i muzyce, a także ich połączeniu w postaci musicali. Pierwszą część Harry'ego Pottera oglądała prawdopodobnie, zanim nauczyła się mówić. Typowy geek, którego mieszkanie pełne jest figurek, plakatów kinowych i płyt CD.