Movies Room - Najlepszy portal filmowy w uniwersum

Avatar: Ogień i popiół - recenzja filmu. Pandorę opanowała sequeloza

Autor: Konrad Stawiński
16 grudnia 2025
Avatar: Ogień i popiół - recenzja filmu. Pandorę opanowała sequeloza

Avatar: Ogień i popiół to film, do którego recenzenci mogą właściwie zrobić kopiuj-wklej swoich poprzednich opinii. Nowy Avatar ani nie przekona nieprzekonanych, ani nie rozczaruje wiernych fanów. Trzecia część to produkcja powielająca te same wady i zalety, co poprzednicy. Dla mnie jednak najgorsza, bo to pozbawiony oryginalności wkład w uniwersum, który tylko daje więcej, tego co już było.

Tym razem obywa się bez sporego przeskoku w czasie. Akcja Avatar: Ogień i popiół startuje niedługo po wydarzeniach z Istoty wody i początkowo skupia się wokół tematu żałoby po śmierci Neteyama. Szybko okazuje się jednak, że w centrum historii “trójki” znajdzie się tym razem “Pająk”. Po dużej kłótni rodzina Sullych postanawia odesłać chłopaka “do swoich”, a nadziei na odzyskanie Milesa nie traci również rekombinant pułkownika Quaritcha. Nie trzeba również długo czekać, by sielankowa pożegnalna rodzinna wycieczka statkami handlowymi do lasów Pandory została przerwana przez wejście na arenę nowego zawodnika - “Ludu Popiołu” - brutalnego i wojowniczego plemienia Mangkwan. Dalsza część fabuły to już klasyczny dla serii nieustanny ciąg wpadania w kłopoty i ratowania się z nich - ucieczek, uwięzień, porwań, oddawania się w ręce wroga, misji ratunkowych, których zwieńczeniem jest Bardzo Wielka Bitwa. 

Nie da się zaprzeczyć, że Avatar: Ogień i popiół to przede wszystkim kolejny wielki spektakl kina 3D. Jeśli chodzicie na serię Jamesa Camerona “dla efektów” to nie wyjdziecie z seansu rozczarowani. Trzeci film to ponowny triumfalny przykład wszystkiego najlepszego, co może zaoferować film w trójwymiarowym obrazie. To już nie tylko serwowanie magii kolorów, głębi ekranu, iluzji bliskości i namacalności, ale od trzeciej części nawet możliwość przeżycia dosłownego narkotycznego tripu w 3D. Seria Avatar po raz kolejny potwierdza, że efektami specjalnymi potrafi skutecznie zahipnotyzować i wcale nie dziwi, że wielu ludzi po seansach marzyło, by zamieszkać na Pandorze. Odporniejszym widzom takiego bajeranctwa starcza może na jakiś kwadrans, potem przypominamy sobie, że to jednak film.

A trzeci film z serii Avatar wciąż nie dowozi pod względem wciągającej fabuły czy interesujących postaci. Oglądając Ogień i popiół w domu albo na zwykłym kinowym pokazie 2D narażacie się, że seans szybko może zamienić się w ponad trzygodzinną męczarnię. 

Nie można jednak odmówić Jamesowi Cameronowi wysiłków. Stara się jak może. Próbuje zainteresować nas przez intensywną akcję, wielką dramaturgię, zwroty akcji, potęguje widowisko i zwielokrotnia rozmach, który widzieliśmy w poprzednich odsłonach Avatara. To jednak nie działa. Bo to są wciąż te same nudne postaci. To jest wciąż ta sama przewidywalna historia, która niespecjalnie nas obchodzi. To są wciąż te same nijakie dialogi z generatora dialogów Hollywood.

Ale nie może być inaczej, gdy jedyną postacią, która ma jakąkolwiek charyzmę i osobowość jest Quaritch, a więc główny antagonista. Tylko on potrafi nieszablonowo spuentować scenę czy wprowadzić odrobinę zamieszania w kolejnych generycznych scenach. Jake Sully to po raz kolejny ten sam pospinany surowy ojciec, Neytiri wciąż jest wiecznie na wszystko wkurzona, Lo’ak to ten zbuntowany i pływający z Tulkanami, Kiri to pandorskie czary-mary, “Pająk” rzuca boomersko brzmiącymi młodzieżowymi sucharami i pokazuje “faki”, a najmłodsza Tuk tradycyjnie nikogo się nie słucha.   

Remedium nie powinno być po prostu wprowadzenie tych postaci w scenerię, w której zamiast jednego statku będzie kilkanaście, zamiast jednego tulkuna kilkadziesiąt, zamiast jednej pełnej wybuchów sekwencji trzy w różnych częściach filmu. Z drugiej strony doświadczony i utytułowany reżyser jak James Cameron wie pewnie, że to wystarczy i film zarobi kolejne miliardy w box office.

Obietnicą nowości było wprowadzenie postaci nowych złoczyńców - Varang i Ludu Popiołu. Niestety jest to obietnica nie do końca spełniona. Jasne, Varang to jedna z bardziej magnetycznych osobowości Pandory, a Mangkwan stanowią odświeżenie geopolitycznej sceny na Pandorze jako autochtoniczne zafascynowane przemocą i zniszczeniem plemię atakujące Na’avi i wchodzące w sojusz z “Przybyszami z Nieba”, ale w ogólnym rozrachunku ich cały wątek rozczarowuje. I to nie tylko dlatego, że w ich krainie widzowie spędzają maksymalnie kilkanaście minut, lecz dlatego, że szybko podporządkowują się Quaritchowi, a wisienką na torcie jest żałosna motywacja, którą można sprowadzić do: “nie lubimy Eywy, bo mieszkamy pod wulkanem i wybuchł, no i dalej tam mieszkamy”.

Kliszowy familijny dramat spycha również na margines mocno akcentowane w poprzednich filmach motywy ekologiczne, prośrodowiskowe, prozwierzęce, antykapitalistyczne i antykolonizacyjne. W Avatar: Ogień i popiół jedyny poruszający moment w zalewie generycznych lub odtwarzanych z Istoty wody scen to fragment, gdy na ekranie pojawia się odnaleziona siostra tulkuna Payakana.

Nowy Avatar, chociaż ma podtytuł Ogień i popiół, to niestety wypada bardziej jak Avatar: Istota wody 2 albo synteza części z 2009 roku i 2022 roku niż coś nowego w uniwersum. Trzeci film Jamesa Camerona zapadł na znaną filmową chorobę zwaną sequelozą, która charakteryzuje się przedstawianiem tego samego, ale “więcej, bardziej, mocniej”. Jeśli odtwórczość i stawianie na banalny rozmach ma być nowym kierunkiem dla serii, to może lepiej, żeby jeszcze przemyślano tworzenie kolejnych części Avatarów

Więcej recenzji kinowych nowości:

Chcesz nas wesprzeć i być na bieżąco? Obserwuj Movies Room w google news!

Konrad Stawiński

Zastępca Redaktora Naczelnego
Konrad Stawiński

Kontakt: [email protected] Twitter: @KonStar18

Komentarze (0)
Tylko zalogowani użytkownicy mogą dodawać komentarze.