Movies Room - Najlepszy portal filmowy w uniwersum

next

Wrooklyn Zoo – recenzja filmu Krzysztofa Skoniecznego. Tak zły, że aż dobry?

Autor: Konrad Stawiński
23 września 2024
Wrooklyn Zoo – recenzja filmu Krzysztofa Skoniecznego. Tak zły, że aż dobry?

Wrooklyn Zoo to drugi pełnometrażowy film Krzysztofa Skoniecznego, ale pierwszy stworzony po spektakularnym sukcesie serialu HBO Ślepnąc od świateł. Rozgrywająca się w świecie deskorolkarzy współczesna baśń inspirowana szekspirowskim Romeo i Julią jest jak szybki przejazd po bowlu, z wieloma efektownymi trikami, ale zakończony epickim upadkiem.

Całość otwiera coś w rodzaju „magicznej Incepcji”. W onirycznym długim ujęciu młoda Romka rzuca miłosny urok na słodko śpiącego polskiego chłopaka. Scena jest niczym pierwszy omen, by widz po Wrooklyn Zoo nie oczekiwał historii trzymającej się kurczowo rzeczywistości, ale i tak nie przygotowujący na to, co wydarzy się później. Bo już po chwili wybucha pierwszy wulkan energii, a widzów czeka pierwszy gwałtowny zwrot stylistyczny, gdy nastolatek budzi się i spóźniony jedzie na desce na zakończenie roku szkolnego. Ze snu wbijamy w przechodząca w czarno-białą, teledyskowo zmontowaną i ilustrowaną punkową muzyką energiczną sekwencję pirackiego rajdu po Wrocławiu. Taka intensywność będzie znakiem rozpoznawczym Wrooklyn Zoo już do samego końca, bo Skonieczny tworzy coś na kształt „kina ADHD” albo kolażu wszystkich pomysłów, które wpadły mu do głowy. 

W tym filmowym strumieniu świadomości plączą się i przeplatają inscenizacje wizji sennych oraz narkotykowych z przyziemnym i przyciężkim dramatem społecznym albo pomysły teledyskowe oparte o masthershoty lub szybki montaż. Jest też komedia dla nastolatków, młodzieżowy romans z bad boyem, dramat sportowy, horror, sensacja, kibolsko-nacjonalistyczna gangsterka, a na koniec to już w ogóle jest totalny odlot i moim zdaniem z jedne z najbardziej kuriozalnych momentów polskiego kina ostatnich lat. 

W Wrooklyn Zoo nie tylko pod względem wizualnym i filmowym jest różnorodnie, ale także muzycznym. Na głośnikach leci playlista niczym na odtwarzaniu losowym z konta reżysera na Spotify. Jest rap, techno, punk, rasistowskie przyśpiewki, oldskulowe polskie klasyki, romskie pieśni i disco czy melodie żydowskie. 

I trzeba przyznać, że do pewnego czasu ten miszmasz Skoniecznego działa. Problem tylko, że po pewnym początkowym zauroczeniu odwagą reżyserską nadchodzi moment demaskacji, że właściwie to wszystko pełni wyłącznie funkcję błyskotki i rozpraszacza. Gdy mózg mówi „już dość”, reżyser Wrooklyn Zoo nic sobie z tego przebodźcowania nie robi i jeszcze dorzuca do pieca. Niestety, ale jest to kolejny dowód, że nadmiernie zastosowane chwyty nie wpływają ani istotnie, ani pozytywnie na odbiór przedstawianej historii. 

fot. Wojciech Januszewski

Ta natomiast jest opowiedziana niezwykle chaotycznie. Mnogość postaci i wprowadzonych wątków sprawia, że fabuła jak żaba skacze z miejsca na miejsce, historie są rozpoczynane, rozwijane, nagle z jakiegoś pretekstowego powodu porzucane, by po jakimś czasie znowu o sobie przypomnieć. Całość wydaje się być nie tylko za długa, ale też źle rozpisana, bo wszelkie zwroty akcji i dramatyczne momenty zamiast uderzać z pełną mocą, co najwyżej da przyjąć się z obojętnością. 

Na papierze, w centrum znajduje się tu love story Adama z Zorą, ale w trakcie oglądania odnosi się wrażenie, że serce filmu najmocniej bije w relacji Adam-dziadek. Ale też nie na tyle mocno, by dźwigało ono na swoich barkach całą historię. Przez cały seans nie mogłem pozbyć się wrażenia, że Skonieczny łapie za dużo srok za ogon i nie potrafi się zdecydować, który wątek zmarginalizować, a który uwydatnić. Wszystko jest tu dla niego równie istotne. Nie ważne, czy są to przygotowania do zawodów deskorolkarskich, pasja fotograficzna, spotkania z kolegami, opieka i relacje z dziadkiem, miłość do Zory, konflikt z skinami-naziolami, konflikt z Romami czy nawet zazdrosne byłe kochanki. Z tego powodu też wynika mój zły odbiór zakończenia, w którym swój finał znajdują przelotnie wspomniane w filmie przypowieść o ptaku, napomknięte tajemnice dziadka oraz marginalizowane elementy magiczne. Oglądane pod koniec sceny zamiast emocjonować wywołują efekt komiczny. Wzbudzają wyłącznie śmiech politowania absurdalnością ich opowiedzenia oraz kiczowatością zastosowanych efektów specjalnych. Trafiają też do mojego rankingu najbardziej kuriozalnych metafizycznych przedstawień miłości jako mocy przekraczającej granice logiki i nauki.

fot. Wojciech Januszewski

Dobre słowo należy się obsadzie Wrooklyn Zoo. Debiutujący w kinie Mateusz Okuła oraz Natalia Szmidt nieźle wypadają we wspólnych lekkich scenach, posiadają ekranową charyzmę, a kamera ich lubi. Okuła z pełną naturalnością wciela się w łotrzykowskiego, niezwykle pewnego siebie i niegrzecznego chłopaka, ale z dobrym sercem i błyskiem w oku, a Szmidt przejmuje ekran jako zadziorna i szukająca wolności dziewczyna. Gorzej jest, gdy sceny wchodzą w bardziej dramatyczne tony, wtedy niestety odczuwalny jest sznyt docudramowy. Na drugim planie najbardziej w pamięć zapadają Jan Frycz i Konrad Eleryk. Pierwszy popisuje się i bawi rolą dziadka głównego bohatera. Zmienia głosy, akcenty, śpiewa. Pokazuje pełen przekrój talentu. Gdy trzeba jego postać jest komediowa, poważna czy żałosna. Drugi zaś stworzył mrożącą krew w żyłach postać szefa gangu neonazioli, napakowanego byczka budzącego grozę i wywołującego niepokój nie brutalnością, krzykiem, agresją, a długimi, spokojnymi monologami czy kontrastującą z sytuacjami łagodnością i kulturą. 

Kino Skoniecznego to dalej forma ponad treść, realizacyjna rewelacja, oryginalne tempo narracyjne, zabawa montażem, wyborne zdjęcia – a więc film wybijający się pod wieloma względami ponad większość produkcji polskiego kina. Niestety powracają również stare grzechy: raniące uszy dialogi, pretensjonalność, kiczowatość, a do tego dochodzi kliszowość portretowania młodzieży, subkultur czy mniejszości. 

Wrooklyn Zoo jest na pewno filmem z potencjałem do zyskania kultowości, ale chyba nie w tych kręgach, do których aspirował, lecz wśród osób czerpiących frajdę ze złego kina, bo to chwilami produkcja z rodzaju „tak zły, że aż dobry”. Ale też intensywne przeżycie kinowe. Odważne, efekciarskie formalnie kino, które niestety fabularnie skręca w coraz bardziej krindżowe, kiczowate i kuriozalne rejony. 

Nowe recenzje filmowe na Movies Room:

Chcesz nas wesprzeć i być na bieżąco? Obserwuj Movies Room w google news!

Konrad Stawiński

Zastępca Redaktora Naczelnego
Konrad Stawiński

Kontakt: [email protected] Twitter: @KonStar18

Komentarze (0)
Tylko zalogowani użytkownicy mogą dodawać komentarze.