O tym, że Znachor z 1981 roku należy do ulubionych filmów Polaków nie trzeba nikogo specjalnie przekonywać. Wystarczy, że zapytajcie sami siebie, ile razy widzieliście historię doktora Wilczura. Jasne, raz na jakiś czas serca widzów zdobywają sezonowe hity, to jednak od lat dwie rzeczy między Bugiem a Odrą są stałe. Kevin w zimowe święta, a na wielkanocne Znachor. Teraz tę uwielbianą historię w nowy sposób dla platformy Netflix postanowiło opowiedzieć kolejne pokolenie filmowców. I choć moim zdaniem nie dorasta ona do wersji Jerzego Hoffmana, to warto dać jej szansę.
Znachor A.D. 2023 to film zapewniający emocjonalną powtórkę z rozrywki, ale i wnoszący sporo świeżej krwi do historii. Nie spodziewajcie się tu fabularnej kopii, tych samych rozwiązań scenariuszowych, podobnych zwrotów akcji. Film Michała Gazdy nie stara się naśladować kultowej wersji Jerzego Hoffmana, a iść własną ścieżką. I to się ceni. Oglądać to samo, ale z inną obsadą? Większość wyłączyłaby Netflixa po 5 minutach. Scenarzyści w swoich ingerencjach czasem dają szanse postaciom dokonać alternatywnego wyboru, zmieniają chronologię niektórych wydarzeń, rozbudowują wątki (np. doktora Dobranieckiego) lub usuwają postaci (np. Prokopa Mielnika), nie boją się wprowadzać zmian, nawet w ikonicznych momentach dla filmowej wersji sprzed ponad czterdziestu lat, ale szanują kręgosłup historii wymyślonej przez Tadeusza Dołęgę-Mostowicza. Widzowie na pewno będą dyskutować, czy historia stała się dzięki temu lepsza czy gorsza. Moim zdaniem część rozwiązań się sprawdza, inne mniej, ale na pewno wszystkie bronią się w kontekście tej opowiedzianej w nowy sposób historii. Zachowują bowiem istotę
Znachora, czyli przyjemnego, pokrzepiającego i komfortowego seansu filmowego.
Już scena otwierająca stanowi ważne oświadczenie filmowców. To
Znachor, ale według nowej receptury. Całość zaczyna się znajomo, bo od operacji, ale przewrotnie opowiedzianej, w żartobliwy sposób zaskakując wszystkich znających poprzednią wersję na pamięć. I całkiem dobrze pobudza do dalszego śledzenia fabuły. Bo nowy
Znachor to nie jest już właściwie opowieść, w której centrum znajduje się Wilczur/Kosiba. To już nie jest wyłącznie historia włóczęgi, który z przypadku zostaje wiejskim znachorem, regularnie odwiedza sklepik i ma konflikt z miejscowym lekarzem. Przed premierą wyśmiewano się z międzynarodowego tytułu –
Forgotten Love ( tłum. red. Zapomniana miłość) – ale to w sumie on lepiej puentuje historię wyreżyserowaną przez Michała Gazdę. Film Netflixa przedstawia losy dwóch równorzędnych postaci, które spotykają się po latach, ale są dla siebie jak obcy. Opowiada o wyrugowanej z pamięci relacji ojca z córką i poszukiwania impulsu, który odejmie mgłę niepamięci jak za machnięciem magicznej różdżki.. U niego z powodu amnezji po pobiciu. U niej zatartej przez czas i wyprowadzce z domu w wieku dziecięcym.
Tak jak wspomniałem, ojciec i córka są równoważni nowej wersji, ale w trakcie seansu miałem wrażenie, że scenarzyści faworyzują postać Marysi Wilczurówny i poświęcają jej więcej uwagi. W filmie Netflixa to ona jest za każdym razem w centrum historii, to wokół niej orbitują postaci. Jest właściwie wszędzie, gdzie coś się dzieje. Często w wysilony sposób i wyłącznie na podstawie woli scenarzystów. Wypadek w lesie? Marysia na miejscu. Wilczur/Kosiba już się przymierza do nielegalnej operacji, a tu nagle wpada Marysia. I takich sytuacji można byłoby znaleźć pewnie więcej. Mamy tu sporą różnicę w ukazaniu Wilczurówny, bo u Hoffmana była to postać raczej bierna, klasyczna cicha myszka związana ze sklepikiem i przejażdżkami na motorze z młodym hrabią. U Gazdy to aktywna, przedsiębiorcza dziewczyna, która lepiej negocjuje biznesy niż Żyd karczmarz, walczy o prawa pracownicze robotników z tartaku, chce być samodzielna, niezależna, pracuje, by zarobić na studia medyczne. A do tego prostuje charakter niedojrzałego hrabiego Czyńskiego. Wilczur jako Kosiba jest przy niej postacią pasywną, apatyczną, pogodzoną z losem, ograniczającą się do przebywania w młynie, znachorskich dyżurów oraz operacji. Co więcej, całą popularność oraz kolejki na wizyty lekarskie trzeba brać tu na wiarę, bo spektakularne operacje i ich efekty znalazły się dopiero pod koniec filmu. Dodatkowo twórcy robią z jego postaci coś w rodzaju świeckiego świętego, czystego dobra, usuwając ludzkie słabości i grzeszki, które miał w filmie Hoffmana.
Realizacyjnie
Znachor to bardzo bezpieczne, raczej telewizyjnego rozmiaru dzieło. Może i po planie chodzi wielu statystów, są żywe zwierzątka, stare budynki, to jednak wszystko jest bardzo skansenowe, zadbane, a zdjęciom brakuje większego rozmachu, oddechu. W takiej historii, aż prosi się o liczne wiejskie plenery. Ich jednak dostajemy niewiele. Gatunkowo jest to klasyczny melodramat zmiksowany z elementami komedii romantycznej. Nie ma też u twórców ambicji rewizji życia wiejskiego w międzywojniu, a Radoliszki to wizja sielankowego, spokojnego, multietnicznego miejsca, w którym jedyne napięcia to te miłosne. Muzycznie mamy przewagę tradycyjnego melodramatycznego pianinka, którego marazm chwilami przełamywany jest energicznymi ludowymi kompozycjami.
Znachor trwa prawie dwie i pół godziny i niestety cierpi na liczne dłużyzny oraz obecność scen zapychaczy, które sprawiają wrażenie chęci stworzenia wersji rozszerzonej do znanej historii. Przykładem niech będzie chociażby decyzja o umieszczeniu sceny przyjazdu małej Marysi do domu kochanka matki. Narracja wielokrotnie traci swój pęd, ale najdziwniejsze rzeczy dzieją się w finale. Nie tylko w dosyć kliszowy i niezbyt zręczny sposób próbuje budować się napięcie równoległym montażem pędzącej samochodem z Warszawy do Radomia Marysi z fragmentami rozprawy sądowej, ale dramaturgia jest tam podkopywana serią komediowych zeznań na korzyść Wilczura. Potwierdzam, że humor jest mocną stroną nowego
Znachora, i scenki z sądu też są zabawne i rozumiem, że twórcom ciężko było je wyciąć z filmu, ale przez to finał wypada dość niekoherentnie i wprowadza chaos w kulminację.
Narzekać za to nie można na obsadę, gdyż aktorsko nie ma słabych punktów. Udanie wypadają odtwórcy głównych ról, drugi plan, w pamięć zapadają również małe komediowe epizody np. Karolina Piechoty czy Artura Barcisia, który zagrał równie pamiętną rolę w wersji z lat osiemdziesiątych. Wybór Leszka Lichoty do roli doktora Rafała Wilczura był zaskakujący i dosyć ryzykowny. W końcu aktor kojarzony jest głównie z rolami niezbyt krystalicznych protagonistów, postaci dwuznacznych moralnie, a nawet czarnych charakterów. W
Znachorze udowadnia zaś, że równie dobrze na ekranie sprawdza się jako dobroduszna, ciepła, działająca niczym pluszowy miś postać. Sporą dawką ekranowej charyzmy i totalnym brakiem tremy w pierwszej większej filmowej roli wymagającej talentu komediowego i dramatycznego odznacza się również Maria Kowalska, czyli filmowa Marysia Wilczurówna. Dosyć sztampowo rozbudowany wątek romantyczny staje się bezbolesny właśnie dzięki chemii między Kowalską a partnerującym jej Ignacym Lissem. Zresztą wszystkie postaci hrabiostwa Czyńskich w
Znachorze to świetnie odegrane karykatury pałacykowej arystokracji. Moim zdaniem serca widowni zdobędzie Anna Szymańczyk w roli Zośki. Jest to wybornie odegrana komediowa rola, która wnosi mnóstwo ożywienia i kradnie wszystkie sceny ze swoim udziałem.
Czy film Gazdy sprawi, że widzowie zapomną o wersji Hoffmana i w Wielkanoc zamiast telewizji będą odpalać Netflixa? Nie sądzę. Ale myślę, że w wielu domach może nastać nowa tradycja. Podwójnego seansu.
ilustracja wprowadzenia: materiały prasowe