Początkowo można było podchodzić sceptycznie do tego projektu, w szczególności po nieudanej próbie przeniesienia Awatara na ekrany kin w 2010 roku za sprawą M. Nighta Shyamalana. Niestety, film okazał się być zarówno finansową jak i krytyczną porażką, i wszyscy chcieli o nim jak najszybciej zapomnieć. Fani serialu animowanego zdawali sobie sprawę, że przeniesienie tak rozbudowanej historii, świata i postaci w postaci filmu skazane jest na porażkę i taką produkcja odniosła.
Po latach ktoś doszedł do wniosku, że widzowie zdążyli już zapomnieć o tamtej klapie, a jako serial live-action Awatar: Ostatni władca wiatru prędzej odniesie sukces. Jako, że udało się już odnieść jakieś sukcesy na tym polu Netflixowi, projekt znalazł dom właśnie tam. Z czasem pojawiały się kolejne materiały promujące serial, ale ciężko było mieć pewność co do jego jakości. W końcu nadszedł czas premiery i tytuł ten... bardzo pozytywnie mnie zaskoczył.
Twórcy stanęli przed nie lada wyzwaniem. Choć fabuła rozgrywa się w fikcyjnej rzeczywistości, to na pierwszym planie mocno wyeksponowano elementy azjatyckiej kultury. Mimo wschodniego klimatu, który przewija się przez całą przygodę – większość obsady posługuje się językiem angielskim, lecz to między innymi dzięki temu wyborowi, udało się stworzyć unikalny świat Awatara.
Akcja serialu toczy się w świecie podzielonym na cztery nacje, z których każda reprezentuje jeden z żywiołów. W każdym z nich żyją magowie, potrafiący okiełznać owe żywioły. Głównym bohaterem jest 12-letni Aang zdolny manipulować powietrzem. Pełen energii oraz poczucia humoru chłopiec okazuje się być Awatarem, czyli osobą kontrolującą wszystkie żywioły. Ich głównym zadaniem było przywrócenie równowagi między światem ludzi, duchów i natury. Przed nastolatkiem staje zatem nie lada zadanie, któremu nie wie, czy zdoła podołać.
Pełen sprzecznych emocji Aang opuszcza swoją wioskę, by ostatecznie zaginąć w wielkiej burzy. Nie zdaje sobie sprawy, że w trakcie jego nieobecności Naród Ognia rozpoczął ogromną wojnę, a całe jego plemię powietrznych nomadów zostało wymordowane. Awatar znika na 100 lat, uwięziony w skutych lodem wodach. W końcu przypadkowe spotkanie z Katarą i Sokką z południowego plemienia wody doprowadza do jego uwolnienia. Bohater dowiaduje się o tym, jak wiele wydarzyło się w trakcie jego nieobecności. Decyduje się wyruszyć w podróż, w której trakcie opanuje wszystkie cztery żywioły i doprowadzi do zakończenia wyżej wspomnianej wojny.
Serial prezentuje niezwykły świat, w którym poznajemy magiczne krainy, okrutny reżim Narodu Ognia oraz śledzimy niesamowitą historię z Aangiem, Katarą oraz Sokką. Z wielu przykładów wiemy, że przeniesienie animacji do aktorskich wersji nie należy do najłatwiejszych. Każdy, kto miał możliwość zobaczenia Awatara w wersji animowanej wie jak rozbudowana jest ta produkcja. Można żałować, że nie ma tu miejsca na tak głębokie rozwinięcie postaci, czy większe skupienie się na treningu głównego bohatera, ale też na drobnostkach, gdyż niektóre odcinki potrafiły być wyjątkowo humorystyczne, nostalgiczne, czy dramatyczne. Jednak mimo to wersji live-action udaje się uchwycić ducha oryginału. Między innymi za sprawą wiarygodnego przeniesienia świata Czterech Nacji i to w wielu najmniejszych szczegółach. Również przez pokazanie o jak wysoką stawkę toczy się tu gra. Bez nachalnych prób przemycania pewnych idei czy światopoglądu, podobnie jak miało to miejsce w oryginale.
Awatar: Ostatni władca wiatru wygląda naprawdę przyzwoicie. To znaczy, często widać kiedy zostaje użyty green screen, ale na przykład same walki, a w szczególności sceny, w których bohaterowie władają żywiołami wyglądają niesamowicie, lecz także postać latającego lemura Momo robi wrażenie. Wisienką na torcie jest zaś finałowy odcinek sezonu i obrona Północnego Plemienia Wody, kiedy to Awatar pokazuje na co naprawdę go stać, przyzywając moc Ducha Oceanu. Oczywiście, choć produkcja z pewnością ma duży budżet, to nie jest on nieograniczony, więc niektóre sceny z użyciem efektów specjalnych wypadają gorzej. W pamięci utkwiły mi przede wszystkim pałacowe sceny z Narodu Ognia, w których otoczenie wygląda do bólu sztucznie. Jednak finalne wrażenia są bardzo pozytywne.
Choć początkowo poziom aktorstwa trójki głównych bohaterów budził wątpliwości, to wraz z rozwojem fabuły, powoli zaczął mnie przekonywać. Najmniej przemawia do mnie wcielający się w Sokkę Ian Ousley. Najbardziej brakuje mu ekspresji, a część jego dialogów brzmi w jego ustach drętwo. Jednakże nawet on wraz z kolejnymi odcinkami przypadł mi do gustu. Partnerujący mu Gordon Cormier oraz Kiawentiio wypadają za to wyśmienicie. Ich postacie prezentują się bardzo wiarygodnie. Na Aangu pomimo młodego wieku, spoczywa olbrzymia odpowiedzialność za sprawą roli Awatara. Cormier idealnie uchwycił te dwie sprzeczności w swojej postaci. Z kolei serialowa Katara przekonuje nas jako głos rozsądku grupki, a jej motywacja by pomimo płci, która w tym świecie narzuca jej inną rolę, stanąć w walce u boku swoich partnerów.
Poza tym rozumiem, że dla niektórych jest to pierwsze doświadczenie z tak wielką produkcją co również brałem pod uwagę w trakcie oglądania kolejnych odcinków. Myślę jednak, że każdy widz, który da się wciągnąć do tego niesamowitego uniwersum odłoży tę myśl na boczny tor. Oprócz tego w obsadzie serialu znalazło się też kilka rozpoznawalnych twarzy jak Ken Leung, Danny Pudi, a głosu jednej z postaci użyczył nawet George Takei.
Awatar: Ostatni władca wiatru to serial pełen akcji, przygody oraz humoru, który z pewnością przypadnie do gustu zarówno młodszym, jak i tym starszym widzom. W produkcji Netflixa znajdziemy zarówno wiele scen, które chwytają za serce, jak i tych, w których możemy się pośmiać. Oprócz widowiskowych pojedynków w pamięć zapadło mi w szczególności ponowne spotkanie Aanga i jego przyjaciela z dzieciństwa Bumiego, które okazało się być zarówno bardzo humorystyczne, wnosząc również coś do rozwoju postaci głównego bohatera. Z kolei za serce potrafi chwycić przemowa Katary z ostatniego epizodu, gdy dziewczyna stara się uspokoić, będącego poza kontrolą Awatara, obnażając przed nim swoje uczucia.
Potrafię sobie wyobrazić, że młodzi ludzie po obejrzeniu produkcji Netflixa odnajdą w niej nowych idoli, a nawet poczują, że są w stanie odnieść sukces na różnych polach życia. Serial naprawdę pozytywnie zaskakuje, a jednocześnie wciąż pozostaje tutaj pole do poprawy pewnych kwestii. Jego seans był dla mnie jednak naprawdę ekscytujący. Z niecierpliwością wyczekuję nowych odcinków.
Ilustracja wprowadzająca: fot. Netflix
Miłośnik filmów, kultury japońskiej, Marvela i wszelkiej maści science-fiction. Autor bloga Z innego świata.