Nigdy nie lubiłam niedzieli. W dzieciństwie był to dla mnie leniwy dzień, w ciągu którego przychodził przykry moment odrabiania prac domowych i pogodzenia się z wizją nieubłaganie nadciągającego poniedziałku. Mój tata oglądał wtedy westerny, które leciały w telewizji. Były one tak samo rozlazłe jak cały dzień. Być może dlatego nie przepadam za filmami o Dzikim Zachodzie. I być może wciąż jeszcze nie powstał żaden, który by to zmienił. A z pewnością nie jest to nowa produkcja Kevina Costnera.
Kevin Costner, czyli aktor, reżyser, producent, od niedawna również scenarzysta. W skrócie: człowiek orkiestra, co zresztą się zgadza, ponieważ z muzyką również jest związany. Wciąż daleko mu do legendy kowbojskiego kina, Clinta Eastwooda, to jednak gdy słyszę nazwisko Costner, to gdzieś z tyłu głowy pojawia się słowo „western”. Co więcej, jestem przekonana, że nie są to jedynie moje skojarzenie. W końcu jego reżyserskim debiutem był zdobywca aż siedmiu Oscarów (w tym za najlepszy film!) – Tańczący z wilkami z 1990 roku. Kolejne z tego gatunku było Bezprawie – tu już obyło się bez statuetek. Po drodze dostaliśmy jeszcze Yellowstone, serial wyprodukowany przez Costnera, w którym odegrał również główną rolę. W tym roku doczekaliśmy się wielkiego powrotu reżyserskiego i jednocześnie debiutowej współpracy scenariuszowej w postaci nowej sagi zatytułowanej Horyzont. Projekt jego życia, dla którego porzucił grę w Yellowstone i podobno zastawił wart aż 50 milionów dolarów dom, aby zdobyć budżet na tę produkcję. Podziwiam jego wytrwałość w dążeniu do celu i podążanie za marzeniami, mam jednak wątpliwości czy akurat Horyzont był wart tych poświęceń.
Horyzont. Rozdział 1 jest tak naprawdę lekko przydługim, bo trwającym 3 godziny wstępem do zaplanowanej przez Costnera westernowej sagi. Opowiada historię poszukiwania własnego, bezpiecznego miejsca do życia zarówno przez rdzennych mieszkańców Ameryki, jak i tych, którzy przyjechali do Stanów Zjednoczonych dla „lepszego jutra”. I jak to w klasycznym westernie, możemy liczyć na multum pustynnych widoków, niezależnych i skrytych kowbojów, którzy przemierzają setki kilometrów na swych rumakach czy wyrównywanie porachunków przez tych, którzy rozmawiają jedynie za pomocą swojego rewolweru. Ma to swój klimat, który albo się lubi, albo nie. Jednak są też elementy, które powinny się znaleźć filmie, którego celem jest zapowiedź przyszłej serii. Wprowadzenie w świat fikcyjny powinno przede wszystkim dać przestrzeń do zapoznania się z bohaterami i udowodnić, że jest na co czekać w kolejnych częściach. A Horyzont pozostawia po sobie niestety wiele pytań zarówno wobec fabuły, jak i postaci. Mam jednak nadzieję, że Rozdział 2 dostarczy nam wszystkich odpowiedzi.
Costner przedstawia nam wielu bohaterów, których w pewnym momencie robi się zbyt wielu, by móc zrozumieć, kim oni są. Co prawda nie ma żadnego bezimiennego rewolwerowca, jednak znajomość ich imion nie upraszcza sytuacji. Zdaję sobie sprawę, że zapewne twórca chciał ukazać cały przekrój społeczeństwa, któremu przyświeca jeden wspólny cel, natomiast otrzymujemy zbyt szybkie przeskoki między historiami poszczególnych grup. Tworzy to niepotrzebny chaos, zwłaszcza, że ich losy zdają się póki co zbytnio nie przeplatać. Pierwsze skojarzenie to Gra o tron, w której wątpliwości kto jest z kim spokrewniony, miałam przez większość serialu.
Z punktu widzenia fabuły, pierwsza godzina trzyma naprawdę wysoki poziom. Akcji jest bez wątpienia sporo – były nawet sceny, podczas których zdarzyło mi się wstrzymać oddech, jak w przypadku ucieczki bohaterek przez podziemny tunel. Dobry początek, po którym miałam nadzieję, że w końcu polubię się z westernami. Niestety czym dalej w las, tym więcej biegaczy przemierzających drogę wskutek zwolnienia tempa filmu. Kilka późniejszych wątków również mnie zaintrygowało, jednak „kilka” w kontekście trzygodzinnego seansu to trochę zbyt mało. Oglądając Dobry, zły, brzydki nawet w czasie bardzo długich ujęć czułam napięcie, czekając na kolejny ruch postaci granej przez Clinta Eastwooda. Nigdy nie wiedziałam – strzeli i zabije, nie strzeli czy wymyśli jeszcze coś innego? W Horyzoncie brakowało mi takich momentów.
Cieszę się, że Kevin Costner spełnia swoje marzenia, jednak wydaje mi się, że sam cieszy się na własną produkcję bardziej niż widzowie. Widać w tym jego ambicję i to, że bardzo chciał, aby ten film powstał i odniósł sukces. Naprawdę to doceniam, natomiast oglądając Horyzont, mam wrażenie, że chciał trochę „za bardzo”. Nie skreślam kolejnych rozdziałów sagi, ponieważ można tu dostrzec prawdziwy rozmach i potencjał. Boję się jedynie, że Costner sam się w tym pogubi i jedynie bardziej skomplikuje już rozmytą fabułę. Mam nadzieję, że są to tylko niepotrzebne obawy, które zostaną rozwiane, a podczas seansów następnych części, czapki same spadną z głów.
Zakochana w filmach i muzyce, a także ich połączeniu w postaci musicali. Pierwszą część Harry'ego Pottera oglądała prawdopodobnie, zanim nauczyła się mówić. Typowy geek, którego mieszkanie pełne jest figurek, plakatów kinowych i płyt CD.