Na Disney+ w całości można obejrzeć już Ironheart, czyli odwlekany przez Marvela serial MCU o nastolatce w latającej zbroi niczym Iron Man, która wpada w szemrane towarzystwo. Finalnie otrzymujemy klasyczny marvelowski miks dramatu, komedii i efektów specjalnych. I to w całkiem solidnym wydaniu. Ale bez żadnej gwarancji kontynuacji.
Skromny marketing i promocja. Długi okres od zakończenia zdjęć do premiery. Mocny sentyment negatywny wśród części fanów, bo “podróba Iron Mana”. Wrzucenie na Disney+ wszystkich sześciu odcinków w ciągu dwóch tygodni. Można było odnieść wrażenie, że Marvel Studios kompletnie nie wierzy w serial Ironheart, a spisany na straty “półkownik” z V Fazy MCU zadebiutował dopiero teraz, bo przypomniano sobie, że za chwilę premierę ma otwierający VI Fazę film Fantastyczna 4: Pierwsze kroki. I wydaje się, że to był błąd, bo serial przy lepszym planowaniu uniwersum mógłby dodać sporo pikanterii do uniwersum Marvela.
Sam długo zbierałem się do seansu myśląc, że Marvel ukrywa jakiś wstydliwy, pełen przeróbek koszmarek, a okazało się, że diabeł nie okazał się taki straszny jak go malują. Ironheart daleko do serialowych wpadek w stylu Echo, Tajna Inwazja, Mecenas She-Hulk czy bzdurek jak Jestem Groot. To całkiem niezła produkcja z mocno odciśniętym marvelowskim sznytem. Unikająca jednak nadmiernej pastiszowości, autoironii, klasycznego superbohaterskiego podziału na dobro-zło. A do tego wprowadzająca do uniwersum sporo odcieni moralnej szarości.
Serial Ironheart ma różne oblicza. Jako kino akcji jest przeciętne. Nie ma tu scen walk i sekwencji powodujących opad szczęki, a walka technologii i magii kończy się w mgnieniu oka. Fragmenty rodem z gatunku heist movie mające uatrakcyjniać odcinki też nie powalają kreatywnością. Fabuła bywa pospiesznie i nienaturalnie popychana do przodu. Siła Ironheart jest jednak gdzie indziej. W zaskakującym dramacie faustowskim w wersji pop. W unikaniu dychotomii dobra i zła. W zgrabnym przeplataniu momentów komediowych i dramatycznych. W stworzeniu charakterystycznych postaci i braku wciskania niepotrzebnych występów cameo. Ale przede wszystkim w mocno bijącym sercu, którym jest historia o ludziach skrzywdzonych, żałobie i traumach. O ludziach, których okoliczności społeczno-ekonomiczne, motywacje, otoczenie, ambicje, cele popychają w kuszącą drogę “na skróty”. Świecie, w którym lojalność czy przyjaźń są towarem deficytowym, a droga od sojusznika do wroga bywa krótka.
W centrum tej historii jest oczywiście Riri Williams - w udanej kreacji Dominique Thorne. Niepokorna, utalentowana indywidualistka, która czuje się ograniczana przez system i szuka własnej, nie zawsze legalnej ścieżki dotarcia do życiowego celu - zbudowania czegoś “ikonicznego”. Ważnym elementem postaci jest jej nieprzepracowana żałoba, która sprawia, że prześladuje ją nieustanny i chorobliwy lęk o bliskich. Sam motyw budowania zbroi, ubierania i zdejmowania jej ma tu nie tylko walor rozrywkowy, potrzebny do ukazania scen akcji, ale i ten metaforyczny. Riri nieustannie nosi na sobie niewidzialną zbroję izolując się i unikając matki oraz przyjaciół. To co czyni ją interesującą, to fakt, że jej działań nie daje się zaszufladkować w prostych kategoriach superbohatera, złoczyńcy, antybohatera. Riri jest ucieleśnieniem przysłowia, że dobrymi chęciami piekło jest wybrukowane. Williams kieruje się szczytnymi motywami, ale meandruje po różnych obszarach, a w imię własnych ambicji nie waha się łamać prawa i podejmować wątpliwych etycznie i moralnie decyzji. Dzięki temu serial potrafi zaskoczyć, co najlepiej oddają wydarzenia finałowego odcinka.
Na drugim planie najbardziej wybijają się postaci z wyraźnym sznytem komediowym. W pamięć zapadają szczególnie stworzona przez Riri rozbrykana sztuczna inteligencja N.A.T.A.L.I.E. (w tej roli Lyric Ross), która stara się pełnić funkcję kompasu życiowego Ironheart czy udowadniający spory talent komediowy Alden Ehrenreich, który skrada sceny wcielając się w neurotycznego potomka jednego z wrogów Iron Mana. Mocne wejście w MCU zalicza też Sacha Baron Cohen. Aktor kojarzony dotychczas z komediowych występów (Borat) pojawia się w jednym odcinku, ale nie przeszkodziło mu to wybornie odnaleźć się jako charyzmatyczny i kusicielski Mefisto. Śmiało można uznać, że swoją jakością debiut tej wyczekiwanej od premiery WandaVision postaci dorównuje wprowadzeniu Kanga w serialu Loki. Potencjał miała też postać Parkera Robbinsa, lecz pomysł scenarzystów na Hooda kończył się na nieustannym wywoływaniu aury tajemniczości i cierpiętnictwa. Kierowana przez niego grupa outsiderów pełni w serialu głównie funkcję malowniczego tła, a nie pełnoprawnych postaci.
Ironheart to po prostu serial z niewykorzystanym w pełni potencjałem. Ani hit, ani kit, raczej “przeciętna marvelowska”. Produkcja, która nie będzie zaliczana ani do tych najlepszych, ani do tych najgorszych odsłon MCU.
Jaka przyszłość czeka Ironheart? Finałowy cliffhanger i scena po napisach otwiera sporo furtek. Przy dobrych wiatrach może być to 2. sezon na Disney+, przy gorszych dołączenie Riri Williams do “magicznej” części MCU i subuniwersum rodziny Maximoffów, którego kolejna odsłona - Vision Quest - koncentrować będzie się na postaciach androidów i sztucznej inteligencji.
Kontakt: [email protected] Twitter: @KonStar18