Radek Folta: Roma to film bardzo osobisty. Dlaczego zdecydowałeś się go nakręcić właśnie teraz?
Alfonso Cuarón: To jedna z tych rzeczy, którą po prostu musisz kiedyś zrobić. Może był to odpowiedni moment w życiu. Musiałem mieć właściwy dystans do historii, którą opowiadam, ze względu na upływające lata. Dochodzisz do pewnego wieku i chcesz zmierzyć się ze swoim życiem, za związkami z ludźmi, ale też ze społeczeństwem i historią swojego kraju.
Jest to film o pamiętaniu. Czy to dlatego opowiedziałeś również o masakrze w Boże Ciało z 1971 roku, której meksykańskie władze nigdy nie uznały i wolałyby o niej zapomnieć?
Tak, Roma to film o wspomnieniach i pamiętaniu, a te mogą istnieć tylko z punktu widzenia osoby, która cofa się myślami w czasie, by pamiętać. Nie chciałem robić filmu subiektywnego, który byłby nostalgiczną podróżą w przeszłość, oddającym emocjonalne doświadczenie swojej postaci. Takie hollywoodzkie podejście, w stylu serialu Cudowne lata i pokrewnych mu filmów, serwuje nam Hollywood. Chciałem zrobić film z perspektywy osoby, która ma świadomość czasu, który upłynął, z bagażem dotychczasowych doświadczeń, która rozumienie własne blizny. Częścią tego zrozumienia jest eksploracja okresu, który zostawił bliznę na mojej rodzinie. W tym samym czasie jest to zrozumienie tego, że coś działo się poza "bańką", w której żyłem.
Bez wątpienia masakra w Boże Ciało to blizna w kolektywnej świadomości Meksykanów. Nasz kraj jest pełen blizn. Trzy lata wcześniej miała miejsce masakra studentów na Placu Tlatelolco, a po 1971 roku doszło do kolejnych protestów, gdzie młodzi ludzie domagali się demokratycznych reform. Wtedy zrodziły się zradykalizowane grupy politycznie, a protesty zakończyły się wstąpieniem wielu studentów do partyzantki. Nawet to, co teraz dzieje się w naszej polityce, zmiany - oby na lepsze - są efektem tamtych dramatycznych wydarzeń.Jako autor filmów zawsze pracowałeś z emocjami swoich aktorów. W tym projekcie poszedłeś jeszcze głębiej, sięgając do własnych doświadczeń. Jak połączyłeś pracę na planie jako reżyser z zaglądaniem we własną duszę?
Był to zupełnie inny proces niż moje poprzednie filmy. Zawsze starałem się szczelnie kontrolować narrację i scenariusz, który na każdym etapie szczegółowo sprawdzałem, razem z moimi kolaboratorami, jak Guillermo del Torro, Alejandro González Iñárritu, Paweł Pawlikowski i mój brat Carlos. Oni czytają i "niszczą" mój skrypt, dają mi rady, co zmienić. Był nawet projekt, którego nie zrobiłem, bo Paweł rozebrał go na czynniki pierwsze. Potem przyznałem mu rację (śmiech). Proces postprodukcji jest taki sam. Pokazuję kolejne zmontowane fragmenty filmu Guillermo, Alejandro, Pawłowi i Carlosowi, którzy doradzają, co dodać, co wyrzucić. Tak na marginesie, jest to obopólna współpraca, bo robię to samo dla nich, więc nie mogę narzekać. Podobnie jest z kręceniem zdjęć. Mam dokładną wizję tego, jak powinny wyglądać kadry, pozwalam na improwizację itd. Podążam według przygotowanej wcześniej mapy.Z tym filmem było inaczej. Scenariusz napisałem niemalże na zasadzie strumienia świadomości. Bawiłem się z pamięcią i podświadomością. Przed pisanem starałem się sięgać w głąb moich wspomnień. Zaglądałem też głęboko w przeszłość Libo [opiekunka Alfonso z czasów dzieciństwa - przyp. RF], na której podstawie powstała postać Cleo. Prowadziłem z nią długie rozmowy. Chciałem wypełnić dziury w mojej pamięci i zrozumieć osobę, którą znałem i kochałem tak mocno przez całe życie. Wtedy zacząłem dostrzegać przestrzenie, o których istnieniu nie miałem pojęcia. Osoby które kochasz, członków rodziny, bierzesz za coś pewnego. Nie wnikasz w inne warstwy ich życia, nie chcesz tego robić, bo jest to przerażające.
Jak przełożyło się to doświadczenie na pracę na planie?
Koniec końców nikt poza mną nie miał scenariusza, ani ekipa techniczna, ani aktorzy. Kręciliśmy w chronologiczny sposób. Wszyscy uczyli się dzień po dniu, co będą robić. Codzień rano spotykałem się z aktorami i niektórym - tylko niektórym - dawałem napisane dialogi. Nigdy nie robiłem prób w grupach. Rozmawiałem z nimi indywidualnie. Dostawali specyficzne wskazówki albo wytłumaczenie tego, co dziś się dzieje. Ale innym aktorom dawałem zupełnie sprzeczne informacje. Kiedy zaczynali grać, był to kompletny chaos (śmiech). Większość aktorów, którzy byli amatorami, nie wiedzieli, że w przypadku pracy na planie to coś niezwykłego. Myśleli, że tak właśnie robi się filmy. Nie kwestionowali tego. Dla Mariny [de Tavirii, grającej rolę Sofii - przyp. RF] było to bardzo trudne, jako że była jedyną profesjonalną aktorką w ekipie. Przez pierwszy tydzień starała się wszystko kontrolować i bardzo z tego powodu cierpiała. W końcu nauczyła się, że w tym procesie chodzi o odpuszczenie sobie. Było to dla niej bardzo ciężkie, bo jest doskonale wyuczonym zawodowcem.
Praca na planie była dla mnie instynktownym procesem, poprzez dostęp do podświadomości, tak jak z aktorami, którzy nie wiedzieli zbyt wiele. Dużo rozmawiałem z nimi o momentach, które odnoszą się do ich własnych doświadczeń.
Jak myślisz widzowie odbiorą Romę?
Mam nadzieję, że publiczność, jakikolwiek ma stosunek do filmu, nie stworzy dosłownej relacji z obrazem, ale z własnymi wspomnieniami, z własną podświadomością. Koniec końców ludzkie doświadczenie i podświadome doświadczenie są takie same. W rożnych odcieniach przechodzimy przez te same wydarzenia w życiu. Mówię o tym na podstawie rozmów po Romie z wieloma osobami z różnych krajów, które były bardzo poruszone przez film. Każdy z nich mówił o innych rzeczach, które go dotknęły. Film jest tylko naczyniem, które widzowie wypełniają własnym doświadczeniem.
Opowiadasz osobistą historię z jednej strony, a z drugiej mówisz też o hierarchii społecznej w Meksyku w latach 70. Na ile zmieniła się ona w ciągu ostatnich 50. lat?
Jest coraz gorzej, ale nie tylko w Meksyku. Świat zrobił się gorszy. Relacja między klasami i miedzy rasami i klasami społecznymi bardzo się rozwinęła. To nie tylko specyficznie meksykański problem. Widać to w rozwijających się krajach, ale też w USA, które wiodą w tym prym, czy w Europie, gdzie jest to ukryte pod nazwą multikulturalizmu. Eksperyment multikulturalizmu został poddany testowi. Widać tam, do kogo należy świat i kto pociąga za sznurki. Roma na pewno porusza ten temat, ale nie jest tylko o tym. Mówi o masakrze w Boże Ciało, ale nie jest o tym. Nigdy nie chciałem zrobić filmu, który będzie sloganem: politycznym, klasowym, genderowym - jakimkolwiek. Wszystkie te części składają się na całość, którą jest życie.
Romę odebrać można również jako list miłosny do kobiet: twojej opiekunki, twojej matki...
Dla mnie było to głównie indywidualne doświadczenie, bo chciałem zrozumieć postać Cleo. Czułem się uprzywilejowany, że mogłem długo rozmawiać z Libo o wielu rzeczach, uczyć się o jej życiu, którego nie znałem, bo egzystowałem wtedy we własnej "bańce". Libo była związana mocno z drugą osobą - moją mamą. Przez jej perspektywę jest to również film o niej. Ale nie chciałem nigdy nakręcić listu miłosnego do kobiet. Cieszę się, że jest tak postrzegany, ale byłoby to niemądre żeby mówić, że ten film jest właśnie taki. To stwierdzenie może wynikać z osobistego odbioru Romy właśnie w ten sposób. Jest to jedna z wielu emocjonalnych odpowiedzi na ten film.
Dlaczego postanowiłeś zakończysz film buddyjską mantrą Shantih shantih shantih?
Jest to modlitwa o pokój. Wiesz, istnieje życie i śmierć, a to co pomiędzy jest bez znaczenia. Jedyne, co nadaje temu istotę, to więzi z innymi ludźmi. Więzi te mogą stworzyć pokój. Shantih to łaknienie pokoju, którego jeszcze nie ma.
Mówiłeś o swojej przyjaźni z Pawłem Pawlikowskim. Widziałeś już Zimną wojnę?
Oczywiście! Paweł nie widział Romy do samego końca, kiedy była gotowa, ale ja widziałem Zimną wojnę jeszcze jak nad nią pracował.
Czy to przypadek, że obydwa filmy są czarno-białe?
Swój film próbowałem zrobić już dwanaście lat temu i miałem jego wizję w właśnie w takim stylu. Byłem bardzo szczęśliwy gdy zobaczyłem Idę, która okazała się przy tym wielkim sukcesem. Paweł powiedział mi, że rozważał zrobienie Zimnej wojny w kolorze, ale potem stwierdził: jak już raz zrobiłeś czarno-biały film, nie ma powrotu (śmiech). Ja lubię czarno-białe filmy, ale uwielbiam też kolor.
Czy twoje wspomnienia są czarno-białe czy kolorowe? W latach 80. w Polsce kolorowe negatywy były luksusem i większość zdjęć z tych czasów jest czarno-biała. Moje wspomnienia z dzieciństwa są przez to pozbawione koloru.
Część moich wspomnień na pewno jest czarno-biała. Ale chciałem zrobić współczesny czarno-biały film, w wysokiej rozdzielczości, zrealizowany na cyfrowym nośniku, wyraźny, bez typowego dla tamtych lat "ziarna" i nieostrości. Nie chciałem przywoływać wspomnień tym zabiegiem stylistycznym, udawać tamtych emocji. Była to część całego podejścia do Romy: patrzenia na przeszłość z perspektywy teraźniejszości. Jest to czarno-biały film z punktu widzenia dzisiejszej cyfrowej technologii.
Dziękuję za rozmowę.
Ilustracja wprowadzenia: materiały prasowe / Netflix
Dziennikarz filmowy i kulturalny, miłośnik kina i festiwali filmowych, obecnie mieszka w Londynie. Autor bloga "Film jak sen".