Movies Room - Najlepszy portal filmowy w uniwersum

Aftermath. Most w ogniu – recenzja filmu. Nie ma to jak weterani

Autor: Adam Kudyba
29 września 2024
Aftermath. Most w ogniu – recenzja filmu. Nie ma to jak weterani

Tytułowy żywioł, a nawet sam układ zdania sugerowałby, że Gerardowi Butlerowi zachciało się zrobić czwartą część przygód Mike’a Banninga. Chociaż z drugiej strony, czy chciałoby mu się po Olimpie, Londynie i Świecie schodzić zaledwie na most? To jednak nie szkocki aktor jest bohaterem Aftermath, a Dylan Sprouse, cudowne dziecko Disneya, które szuka swojego miejsca w kinie. Wygląda na to, że powoli je znajduje, choć ciężko jego najnowszy projekt nazwać spełnionym.

Eric Daniels (Dylan Sprouse) to młody weteran wojenny, który dopiero co powrócił do domu. W ramach nadrabiania rodzinnych więzów wybiera się do kina ze swoją młodszą siostrą, Maddie (Megan Stott). Planowany miły wieczór zostaje wystawiony na próbę, gdy rodzeństwo staje się częścią korku, wywołanego przez roboty na moście. Nie spodziewają się, że za chwilę czeka ich coś gorszego – most zostaje bowiem opanowany przez bezwzględnych terrorystów, czających się na „ładunek”, zamknięty w policyjnym transporcie. Wszyscy, włącznie z Ericem i jego siostrą, są w niebezpieczeństwie.

Już po samym opisie tego filmu łatwo jest się zorientować, że mamy do czynienia z produkcją raczej przewidywalną, taką, którą widzieliśmy sporo razy w innych filmach. Jest zagrożenie, okazuje się, że wśród możliwych ofiar jest były wojskowy/agent, który staje się jedyną nadzieją. Aftermath swoją strukturą raczej nikogo nie zaskoczy – zaczynamy od krótkiej, acz wystarczającej ekspozycji, nakreślenia kto jest kim. Reszta to rozgrywka na śmierć i życie między figurami dobra i zła, samo zakończenie również jest z gatunku tych oczywistych. Jest (bardzo) głośno, akcja jest intensywna, pięści i broń idą w ruch często.

Może nawet za często – Aftermath jest zbyt krótkie i troszeczkę zbyt skromnie eksplorujące charaktery postaci i ich motywacje. Te jednak są i tak całkiem nieźle, jak na ten typ kina, wyeksponowane. Choć oczywiście strony barykady w bitwie na moście ich dzielą, łączy militarna przeszłość, która przyniosła różne efekty: Eric wrócił w jednym kawałku, z orderami i PTSD, przypominającym mu to, czego był naocznym świadkiem i uczestnikiem. Jamie prawdopodobnie był tak samo lub nawet bardziej zdolny niż Eric, jednak on obok militarnej kariery wybrał drogę bycia płatnym najemnikiem, liderem jednostki skupiającej podobnych sobie ludzi od brudnej roboty. Gdy zaszło ryzyko ujawnienia jej szczegółów, a państwo, któremu Jamie i spółka służyli, się na nich wypięło, postanowili działać.

Nie ma tutaj mowy o jakimkolwiek wybielaniu antagonisty – nadaje się mu jednak wystarczające fabularne tło, żeby uwierzyć w jego motywację i coraz większy obłęd czy chaos w głowie. Miłym zaskoczeniem w tym zakresie jest to, że grupa nie zawsze jest jednorodna, a im dalej, tym wśród samych terrorystów pojawia się minimum wątpliwości odnośnie misji. W Aftermath sporo jest (jak na 95-minutowy metraż) postaci drugoplanowych, albo epizodycznych, które – o dziwo – nie są bezużyteczne i mają minimum sensu istnienia. Technicznie nie jest to dzieło wielkie, choć na pewno głośne, skaczące montażem z prędkością trzystu kilometrów na godzin. Sceny walk nie są wielce rewolucyjne czy kreatywne – ot, kino kopano-strzelane.

Trzeba jednak przyznać, że Dylan Sprouse się w takim coraz lepiej odnajduje. Daleko mu do aktorskiej ekstraklasy, ale to nie jest już ten sam dzieciak z przebiegłym uśmieszkiem, który nas bawił w Nie ma to jak hotel. W Pięknej katastrofie pozytywnie zaskoczył, tutaj nie wznosi się na wyżyny, ale ciężko mówić o klęsce. 32-letni obecnie aktor znów udowadnia, że dobrze czuje się w sekwencjach walki, jakby jeszcze tylko popracował nad naturalnością niektórych dialogów, byłoby super. Lepiej wypada Mason Gooding w roli charyzmatycznego i coraz słabiej trzymającego nerwy na wodzy lidera terrorystów. Zabawa w kotka i myszkę między nim a postacią Sprouse’a potrafi wciągać, buduje minimum koniecznego napięcia. To kolejna po dwóch filmach z ożywionej serii Krzyk ciekawa rola Goodinga.

Patrick Lussier nie jest topowym reżyserem – jak dotychczas na swoim koncie ma średniej jakości horrory, z pojedynczymi wyjątkami i przy okazji niezłymi nazwiskami w obsadzie. Aftermath raczej należy zaliczyć do tych lepszych projektów w jego wykonaniu. Choć to kino, które niczym specjalnym nie zaskoczy, ani nie zrobi na widzu wielkiego, pochłaniającego serce i umysł wrażenia, znajduję w nim pozytywy. Nie polecam, ale i nie odradzam.

Inne recenzje filmowe na Movies Room:

źródło: Forum Film Poland

Chcesz nas wesprzeć i być na bieżąco? Obserwuj Movies Room w google news!

Adam Kudyba

Dziennikarz

Dziennikarz filmowy, który uwielbia kino gatunkowe. Od ckliwych komedii po niszowe horrory. W redakcji Movies Room odpowiedzialny za recenzje oraz rankingi.

Więcej informacji o
Komentarze (0)
Tylko zalogowani użytkownicy mogą dodawać komentarze.

Ocena recenzenta

55/100
  • Dobry Gooding, przyzwoity Sprouse
  • Spójne motywacje antagonistów
  • Jest jakieś napięcie
  • Reżyser nie zapomina o fabularnych drobiazgach
  • Sceny walki mogły być lepsze
  • Za krótki metraż na pełniejsze zrozumienie postaci
  • Trochę zbyt intensywna akcja
  • Schematyczność fabuły
     

Movies Room poleca