W 2004 roku, gdy miałam zaledwie kilka lat, moi rodzice przywieźli z wypożyczalni kaset film Garfield. To było moje pierwsze zetknięcie z przygodami kociego bohatera. Pamiętam, że mi się spodobało i zaczęłam darzyć tego rudego marudę dużą sympatią. Gdy dowiedziałam się, że w tym roku do kin wejdzie kolejna ekranizacja, wiedziałam, że będę musiała ją obejrzeć. I tak się stało – obejrzałam. Teraz już wiem, że gdybym tego nie zrobiła, nic bym nie straciła.
Garfield to jeden z najsłynniejszych kocurów w popkulturze, którego sensem życia jest jedzenie, trochę więcej jedzenia i jeszcze raz jedzenie. W wolnych chwilach za to najczęściej śpi, drzemie i odpoczywa. Ten słynny kot został stworzony w 1976 roku przez Jima Davisa jako postać drugoplanowa w komiksie Jon. Dwa lata później został pełnoprawnym tytułowym bohaterem serii komiksów, które drukowane były w ponad 40 różnych gazetach. Pomimo jego lenistwa i cynicznego charakteru, ludzie go pokochali. Od tamtej pory powstała pokaźna liczba garfieldowych kreskówek, filmów oraz gier komputerowych, a w sklepach wciąż można kupić licencjonowane ubrania i wiele innych gadżetów. W tym roku na kinowych ekranach znów możemy obejrzeć przygody puszystego mruczka w nowej animacji zatytułowanej po prostu Garfield. Jednak, czy jest to wielki powrót godny ikonicznej kociej osobistości? Mimo wielkich nadziei muszę powiedzieć – niestety nie.
Nowy Garfield przedstawia zupełnie nową, rodzinną historię, co jest dużą zaletą. Wadą natomiast jest to, że jest niezbyt ciekawa. Od samego początku zostaje zburzona czwarta ściana i rudy kot stara się zbudować więź z publiką. Przybliża nam, jak wygląda jego leniwe życie, jakie są jego ulubione aplikacje do zamawiania jedzenia oraz jak bardzo nienawidzi poniedziałków. Dowiadujemy się też, jak to się stało, że teraz mieszka z Jonem, choć niegdyś był uliczną przybłędą siedzącą w przemokniętym kartonie. Poznajemy nieznaną wcześniej postać – Vica, prawdziwego tatę Garfielda, któremu dość daleko do otrzymania nagrody w kategorii „rodzic roku”. Koty spotykają się po latach rozłąki w okolicznościach niesprzyjających bliskości i w miejscu, w którym żaden z nich nie chciał się znaleźć. Ich relacja również nie należy do najlepszych – nie mieli kontaktu od dawna, a główny bohater ma swojemu ojcu wiele do zarzucenia. Pomimo kiepskiego początku, kocia familia musi stłumić emocje i nauczyć się współpracować, bo tylko działając razem, są w stanie wykonać swoją misję i przede wszystkim – uratować siebie nawzajem.
Twórcy przygotowali dla nas typową przygodówkę pełną humoru i sarkazmu, z której płynie ważna puenta: każdy zasługuje na drugą szansę. Zamysł ciekawy, pozwala spojrzeć na Garfielda z trochę innej strony, jednak na tym plusy się kończą. Animacja nie ma zbyt wiele do zaoferowania, a potencjał drzemiący w znanym przez wszystkich puszystym kocie zmarnowano. Mimo że przez większość czasu towarzyszył mi sentymentalny uśmiech, podobną ilość razy śmiałam się, co zerkałam na zegarek, żeby sprawdzić, ile czasu jeszcze zostało do końca. Oczywiście, o Garfieldzie z 2004 roku również można mówić wiele złych rzeczy. A pomimo swojej kiczowatości i wielu momentów wzbudzających zażenowanie, po latach możemy ten film nazwać kultowym – o najnowszej rysunkowej wersji z pewnością nigdy nie będzie można tego powiedzieć. A to, że jest nijaka, możemy stwierdzić już dziś.
Bardzo cenię filmy animowane – zarówno te poważniejsze, jak i te, których targetem jest dużo młodsza widownia. Jedne i drugie mają w sobie coś magicznego. Natomiast po wyjściu z seansu nowego Garfielda nie wiedziałam, co powiedzieć. I to nie dlatego, że odebrało mi mowę – jest to po prostu średnia produkcja, która niczym nie zachwyca, ale też nie pozostawia po sobie samych negatywnych odczuć. Problem w tym, że w zasadzie nie pozostawia żadnych.
Dzięki uprzejmości Cinema City mogłam obejrzeć Garfielda w formacie 4DX, co nie ukrywam – zrobiło robotę. Ruszające się fotele i pryskająca woda sprawiły mi jednak więcej frajdy niż sam film, a powinien być to tylko dodatek. Jest to kolejny dowód na to, że czasami klasyki po prostu nie warto wznawiać, bo tak jak kotlet podgrzany w mikrofalówce następnego dnia – nie smakuje zbyt dobrze.
Zakochana w filmach i muzyce, a także ich połączeniu w postaci musicali. Pierwszą część Harry'ego Pottera oglądała prawdopodobnie, zanim nauczyła się mówić. Typowy geek, którego mieszkanie pełne jest figurek, plakatów kinowych i płyt CD.