Metal ma w kinie swoją niszę, rzadko pielęgnowaną, jeszcze rzadziej traktowaną poważnie. Zazwyczaj pojawia się jako tło – przerysowane, karykaturalne, redukowane do banału. Pierwszy Heavy Trip udowodnił, że można inaczej: stworzyć metalową komedię bez żenady, z dystansem, ale też czułością dla samej subkultury. Kontynuacja, której akcja rozpoczyna się dosłownie chwilę po finale „jedynki”, stara się podtrzymać ten ton. Czy skutecznie? Tak – choć nie bez rys na lakierze.
Impaled Rektum – wciąż na fali sławy po pamiętnym, nielegalnym wypadzie na norweski festiwal – odsiadują wyrok. Gdy na horyzoncie pojawia się Fisto, menedżer obietnic i manipulacji, perspektywa występu na legendarnym Wacken Festival wywołuje lawinę zdarzeń. Ten „efekt domina” scenarzyści wykorzystują do maksimum, budując ciąg gagów i przesadzonych sytuacji, które jednak pozostają w orbicie dobrze znanej estetyki skandynawskiego humoru.
W centrum pozostają bohaterowie – archetypy metalowych osobowości. Turo, wieczny marzyciel o wielkiej karierze; Lotvonen, zapatrzony w Dave’a Mustaine’a; Oula, wulkan niekontrolowanej agresji; i Xytrax – definicja „true metalu”, gardzący komercją i przekonany, że prawdziwa muzyka powstaje jedynie w garażu. To właśnie Xytrax kradnie niemal każdą scenę, będąc autoironicznym lustrem dla tych, którzy deklarują, że są „bardziej metalowi niż Judas Priest”.
Drugim filarem filmu jest Fisto – menedżer wyjęty z memów i rockowych koszmarów. Jego działania, od manipulacji składem zespołu po ingerencję w brzmienie utworów („z epickiego Emperor chce zrobić plastikowe Cradle of Filth”), są zarazem źródłem komizmu i fabularnego konfliktu. Reżyserzy wiedzą, jak budować tę niechęć – widz instynktownie czeka na moment, gdy los wystawi Fisto rachunek.
Heavy Trip 2 jest pełen odniesień do metalowej kultury, czasem błyskotliwych, czasem hermetycznych. Epizod z Babymetal – grupą japońskich wokalistek balansujących na granicy pastiszu i prowokacji – to przykład humoru tak celnego, że potrafi rozbroić nawet zatwardziałych true metalowców. W tym tkwi jednak ograniczenie filmu: żarty w pełni docenią jedynie ci, którzy rozumieją kontekst – od różnic gatunkowych po niewypowiedziane wojny subkultur.
Technicznie film utrzymuje sprawność poprzednika, choć konstrukcja scenariusza chwilami trzeszczy. Niektóre wątki, choć obiecujące, są sklecone „na ślinę” i nie otrzymują satysfakcjonującej puenty. Humor wciąż działa, lecz chwilami zamyka się w kręgu znawców – co czyni z Heavy Trip 2 dzieło nie dla każdego, ale tym bardziej wartościowe dla tych, którzy odnajdą się w jego muzycznym kodzie.
Efekt końcowy? Mieliśmy dostać film na miarę Iron Maiden – epicki, wielopiętrowy i niezapomniany. Dostaliśmy produkcję bliższą Nocnemu Kochankowi: swojską, autoironiczną i wciąż pełną energii, choć z mniejszym rozmachem, niż by się chciało. Ale jeśli serce bije w rytmie podwójnej stopy, a w żyłach płynie riff w tonacji E-moll – Heavy Trip 2 jest obowiązkową pozycją.
Geek i audiofil. Magister z dziennikarstwa. Naczelny fan X-Men i Elizabeth Olsen. Ogląda w kółko Marvela i stare filmy. Do tego dużo marudzi i słucha muzyki z lat 80.