Pies to najlepszy przyjaciel człowieka – nie wiem, kto pierwszy wypowiedział te słowa, ale wiem, że jest w tym wiele racji. Przyjaźń ta jest piękna, bo pełna obustronnej bezinteresowności, często też poświęceń. Dla swoich zwierzaków jesteśmy w stanie zrobić wiele, bo są dla nas jak członkowie rodziny, a filmowe historie czworonożnych bohaterów często poruszają nas nawet bardziej niż te o ludziach.
Psie kino najczęściej przybiera formę familijnego gatunku, które sięga lat czterdziestych ubiegłego wieku, kiedy to powstał już kultowy film – „Lessie wróć”. Obraz na przestrzeni lat doczekał się kolejnych części, remaków czy rebootów, co tylko pokazuje siłę tego motywu i faktu, że ciągle chcemy oglądać kudłatych przyjaciół na wielkim ekranie. Po wpisaniu w wyszukiwarkę hasła „filmy o przyjaźni z psem” w samym skrócie trafiłam na kilkadziesiąt pozycji – teraz na tę listę ląduje również Mój pies Artur, który do wzruszającej familijnej produkcji dorzuca jeszcze akcję i przygodę. Możliwe, że miało to urozmaicić fabułę, jednak powoduje, że tytułowy Artur spada na drugi plan, a najważniejszy staje się wyścig głównego bohatera i jego drużyny. Wygląda to trochę tak, jakby twórcy chcieli zrobić film ukazujący, czym są rajdy ekstremalne, ale w połowie tej wyboistej drogi przypomniało im się, że serca widzów miał zdobyć rozczochrany piesek, a nie wzbudzający podziw wytrzymali sportowcy.
Mój pies Artur opowiada opartą na faktach historię o zawodniku wyścigów przygodowych, Michaelu (w rzeczywistości Mikael Lindnord), granym przez Marka Wahlberga. Sportowiec znany jest ze swojego dość wybuchowego i zbyt ambitnego charakteru oraz tego, że przez brak kompetencji przywódczych nigdy nie udało mu się wygrać, choć zawsze plasował się wysoko. Po spektakularnej porażce rezygnuje z zawodów, zakłada rodzinę, lecz nie przestaje trenować. Po kilku latach organizuje wielki powrót – zbiera ponownie drużynę, przekonuje do siebie sponsorów i przystępuje do (podobno najtrudniejszych) Mistrzostw Świata w Rajdach Przygodowych na Dominikanie, a to wszystko dla jednego celu: zwyciężyć ten pierwszy raz i za wszelką cenę. I mniej więcej o tym jest połowa filmu. Sceny rozgrywające się przed rozpoczęciem rywalizacji uważam za nużące – tym bardziej nie wydaje mi się, żeby przydługi wstęp porwał młodszych widzów, którzy niewątpliwie są targetem filmu. Gdy bohaterowie lądują na linii startu, w końcu zaczyna się coś dziać, choć ich adrenalina nie dostarcza widzom aż tyle napięcia, że zapierałoby dech w piersiach.
Pomimo mocnego powiewu nudy, są też momenty, które zapadają w pamięć i wtedy naprawdę chce się ten film oglądać. Jednym z nich jest scena jazdy na tyrolce na wysokości kilkuset metrów, podczas której emocje dają się we znaki. Drużyna sportowców, aby nadrobić czas, decyduje się skorzystać ze zjazdu na kolejce linowej, wobec której nie mają jednak pełni zaufania. Bohaterowie świetnie się bawią, a my możemy podziwiać widoki puszczy niemalże z lotu ptaku. Wszystko idzie zgodnie z planem – zjeżdżają jeden po drugim, aż do trzeciej osoby, kiedy pojawia się utrudnienie na tyle poważne, że nie mogą ruszyć dalej. Michael musi zachować zimną krew i w sytuacji, gdzie nie ma gruntu pod nogami (dosłownie!) udowodnić, że zasługuje na miano lidera. Nie wiem, w jakim stopniu cała scena jest możliwa w rzeczywistości, ale wiem, że chociaż na chwilę akcja filmu spełnia swoje zadanie, powodując u mnie nagłe rozszerzenie źrenic.
Tytułowego bohatera, czyli psa później nazwanego na część legendarnego władcy Brytów, Artura, poznajemy na początku filmu jako bezdomnego zwierzaka, który próbuje odnaleźć gdzieś swój własny kąt. Jednak dla miłośników czworonogów następuje rozczarowanie – nie licząc kilku wstawek, Artur pojawia się na stałe nieco później. Drużyna Michaela poznaje kundelka podczas pierwszego postoju, a drugie spotkanie ma miejsce w okolicach siódmej stacji. Twórcy skupiają się w tym czasie na rywalizacji, przez co można zdążyć już zapomnieć o Arturze. Choć ostatecznie jest ważną postacią, jego obecność stanowi w dużej mierze dopełnienie przemiany głównego bohatera z żądnego zwycięstwa egoisty idącego po trupach do celu w osobę, która zaczyna rozumieć, że są sprawy ważniejsze niż wygrana. Jedną z nich jest pomoc tym, którzy tego potrzebują, a sami mogą nie dać rady. Psiak swoją subtelnością i wiernością staje się nie tylko przyjacielem Michaela, ale także jego nauczycielem. Zawodnicy dają się poznać od strony pełnej empatii, wybierając nad swoimi ambicjami dobro zwierzaka, jednocześnie spłacając wobec niego dług wdzięczności.
Pomimo tego, że w przypadku filmu Mój pies Artur w bilansie wad i zalet przeważają te pierwsze, nie da się odmówić produkcji wrażliwości. Obraz nie jest poruszający do szpiku kości, ale na pewno jest wzruszający i koniec końców powoduje uśmiech na twarzy. Chciałabym, żeby widzowie, podobnie jak bohaterowie filmu dzięki Arturowi mogli odkryć, jak piękna jest przyjaźń z naszymi małymi kudłatymi kumplami. Mam również nadzieję, że psi aktor został obdarowany ogromną paczką smaczków i nie musiał doświadczyć „pieskiego życia” jak jego filmowa postać.
Zakochana w filmach i muzyce, a także ich połączeniu w postaci musicali. Pierwszą część Harry'ego Pottera oglądała prawdopodobnie, zanim nauczyła się mówić. Typowy geek, którego mieszkanie pełne jest figurek, plakatów kinowych i płyt CD.