Festiwal w Gdyni w tym roku jest już historią, jednak filmy, które tam – często zupełnie premierowo – oglądaliśmy, będą w najbliższym czasie lądować w repertuarach kin bądź na innych tego typu wydarzeniach w różnych częściach kraju. Niewątpliwie debiut Emi Buchwald jest jednym z największych wygranych festiwalu. Nie zgarnął Złotych Lwów, te powędrowały do Ministrantów Piotra Domalewskiego i nie jestem z tych, którzy będą się kłócić z tym wynikiem, wszak stanowi on sprzężenie z nagrodą publiczności, co oznacza ni mniej, ni więcej niż to, że Jury dobrze wyczuło nastroje festiwalowej publiki. Warto o tym przypominać węszącym skandal dziennikarzom, którzy przyznali swoje wyróżnienie właśnie Nie ma duchów w mieszkaniu na Dobrej. Do tego nagroda reżyserska oraz aktorska. Biorąc pod uwagę, że to film, o którym głośno zrobiło się właściwie już w trakcie festiwalu, trudno nie traktować tego jak ogromny sukces.
Ważniejsza jest jednak opinia, która poszła w eter i którą publicyści wszelakich portali przez cały festiwal podsycali i będą podsycać cały czas. Że to znakomity film, że jeden z lepszych debiutów w polskim kinie ostatnich lat, że wrażliwość, która przybyła jakby z innej planety. Pod tym wszystkim mogę się podpisać i już po opadnięciu gdyńskiego kurzu czekać z niecierpliwością na rozwinięcie kariery Emi Buchwald. Bo odrzucając złe emocje i deprecjonowanie życiowych osiągnięć, jakimi dla niektórych twórców są tego typu wyróżnienia, trzeba powiedzieć, że rzeczywiście, takiego debiutu w polskim kinie nie było dawno. Właśnie przez to, co opisałem wcześniej. Bo Emi Buchwald nie jest reżyserką, która weszła do polskiej kinematografii opowiadając jakąś uniwersalną historię z nieco większą werwą, niż starsi koledzy. Ona weszła, opowiadając inaczej.
Filip Zaręba, z którym miałem nieskrywaną przyjemność zamiany kilku poglądów na temat festiwalu (wywiad zapewne niedługo na naszych łamach), stwierdził po seansie, że jest to film, który spodobałby się samemu Davidowi Lynchowi. Nie chcę przypisywać sobie tych słów, dlatego oddaje copyright, myślę jednak, że jest w nich sporo prawdy. Na pewno król amerykańskiego kina offowego doceniłby sposób narracji i pozornie nielinearną strukturę, która świetnie rzuca nam małe tropy i symbole, rozwijając je później. Krótko mówiąc, bardzo możliwe, że tak by było. Chętnie poszedłby z twórczynią tego filmu na kawę z obowiązkowym, przynajmniej dla niego papierosem. Starałby się też przekazać parę uwag do wykorzystania później. Potencjał i wysoko zawieszona poprzeczka to bowiem również coś, co sprawia, że będziemy się oglądać za twórczością świeżo upieczonej laureatki reżyserskiej nagrody w Gdyni z wypiekami na twarzy.
Nie ma duchów w mieszkaniu na dobrej (wspaniały jest ten tytuł, intrygujący jako festiwalowy anonim, który dopiero ma rozwinąć skrzydła jak i pięknie nabierający znaczenia już po seansie) wbrew temu, co mogłoby się wydawać po samym spojrzeniu na nazwę, ma tytułowego bohatera. Dom rodzeństwa głównych bohaterów, nie dobry a na Dobrej, jest miejscem, w którym spotykają się, zarówno dosłownie jak i metaforycznie, ich potrzeby i lęki. Od samego początku obserwujemy opowieść snutą leniwie i nieoperującą na pozujących na wielkie i ważne wydarzeniach. Tu trójka będzie śledzić czwartego z podejrzeniem, że ten wikła się w jakieś nielegalne procedery, gdzie indziej będziemy rozpatrywać kwestię zaginionego aparatu, jeszcze później odnosić się do nieudanych miłosnych podbojów. Zawsze czule i ze zrozumieniem tego, że rodzeństwo kształtuje bohaterów w równym albo i większym stopniu, niż inni krewni na czele z rodzicami. W tej więzi można bowiem znaleźć chyba najwięcej punktów stycznych.
Opowieść kształtuje również nietypowa forma. Od pierwszych kadrów spostrzegamy, że oko kamery nie tylko będzie ukazywać nam coraz głębiej siostrzano-braterskie relacje, ale także samo szukać wytrychów do ich zrozumienia. Pierwszym jest piękny, zimny kolorystycznie mastershot w mieszkaniu, który jednocześnie pokazuje pustkę rodzinnego mieszkania, jak i od razu daje przestrzeń do jej wypełniania. Forma od razu zapowiada się ciekawie, jednak szybkie wejście wątku paranormalnego sprawia, że możemy podnieść nasze obawy o pretensjonalizm. Te jednak są rozwiewane w szybki i wyrazisty sposób. Dusiołka i jego znaczenie na pewno zapamiętacie, nie popsuje Wam seansu, a tylko wypełni dodatkowo wartościową symboliką.
Jeśli miałbym się czegoś czepiać, to mam do tej opowieści dwa główne zarzuty strukturalne. Reżyserka wraz ze swoim współscenarzystą podzieliła tekst na rozdziały, przedzielone planszą z dość tajemniczo i dziwnie brzmiącym tytułem, który zazwyczaj jest po prostu najkrótszym opisem tego, co zobaczymy na ekranie. Mam wrażenie, że segmenty te bywają połączone zbyt luźno, chodzi bowiem o jeden przedmiot bądź pozornie błahe wydarzenie, co wpływa negatywnie na spójność opowieści. Ma się wrażenie, że z życia rodzeństwa wycięto szorty, które po prostu powiązano czymś, aby tę ciągłość udawać. Druga rzecz to brak wyraźnej puenty, bo choć zakończenie działa fantastycznie jako wzruszający kadr i ujście emocjonalne dla seansu, to trochę słabiej jako finał historii.
Trudno natomiast wyobrazić sobie innych aktorów niż ci, którzy wcielili się w Nastkę, Janę, Benka i Franka. Mieszanka profesjonalnych, młodych i zdolnych aktorów i Szczyla, który słynął wcześniej raczej z robienia muzyki jest czymś, do czego będziemy musieli się w twórczości Emi Buchwald przyzwyczaić, sama stwierdziła bowiem, że jest to dla niej idealny sposób obsadzania. Tam, gdzie technika rodem z akademii miesza się z naturszczykiem, a cały czas panuje nad tym wysoki poziom aktorskiego zrozumienia, efekt jest naprawdę świetny. Izabella Dudziak, Bartłomiej Deklewa, Karolina Rzepa i wspomniany Szczyl, Tymoteusz Rożynek stworzyli niezapomnianą atmosferę na ekranie, ale też poza nim, co można było dostrzec podczas FPFF niejednokrotnie.
Ostatni raz tak efektowny debiut w Gdyni widzieliśmy przy okazji Innych ludzi Aleksandry Terpińskiej. Tam jednak był to wspomniany przypadek brawurowego przełożenia dzieła literackiego, tutaj geneza filmu jest zupełnie inna. Emi, pięknie zresztą opowiadając w wywiadach, mówi o tym, że duchy z mieszkania na dobrej i film o nich zrodził się w jej rodzinnym domu wśród piątki rodzeństwa. Taka relacja to świetny pretekst do otworzenia się na ekranie. Jeszcze lepiej, jeśli spotka się on z niespotykaną w polskim kinie wrażliwością. O ile Nie ma duchów w mieszkaniu na dobrej to już dobry film, to jeszcze lepsze jest to, jak bardzo jego reżyserka może się rozwinąć. Dlatego też malkontentów, którzy odbierają sprawiedliwość werdyktu Jury gdyńskiego festiwalu, można uspokoić. Buchwald Złote Lwy do domu jeszcze kiedyś przywiezie. A może i nie tylko Złote Lwy.
Od 2015 w Movies Room, od 2018 odpowiedzialny za działalność działu recenzji filmowych. Uwielbia Wesele Smarzowskiego, animacje Pixara i Breaking Bad. A, no i zawsze kiedy warto, broni polskiego kina. Kontakt pod [email protected]