Ostatnimi czasy Netflix bawi się z nami w dzielenie sezonów na dwie części. Nie wiem czy to celowy zabieg, by utrzymać przy sobie subskrybentów czy raczej by podkręcić hype na nadchodzący finał. Niemniej bardzo tego nie lubię. Zdecydowanie preferuje już cykliczne, cotygodniowe premiery. Tak będzie z finałem Stranger Things (olaboga podzielonym aż na trzy części) i tak też jest z Sandmanem czy Wednesday właśnie. Drugi sezon najchętniej oglądanego serialu Netflix powraca i czy jest tak dobrze jak przy pierwszym? Cytując klasyka: jeszcze jak!
Gdy w 2022 roku świat poznał Wednesday Addams w wydaniu Jenny Ortegi, zaczęła się prawdziwa wednesdaymania. Internet oszalał. TikToki, cosplaye, Halloween opanowane przez czarne warkocze i białe kołnierzyki. Ortega zagrała nie rolę – ona wessała Wednesday do kości i oddała ją światu w wersji nieziemskiej, zjawiskowej i absolutnie kultowej. Drugi sezon miał trudne zadanie – nie tylko doskoczyć do tej poprzeczki, ale też ją przeskoczyć. Czy się udało?
Wednesday wraca do Nevermore, tym razem nie sama, a z bratem – Pugsleyem. W akademii jest już gwiazdą. Autografy, spojrzenia, zaproszenia – wszyscy chcą choć dotknąć tej, która uratowała szkołę. Problem w tym, że Wednesday... ma to kompletnie gdzieś. Sława ją mierzi, a normalność – nudzi. Jednak gdy w miasteczku pojawia się nowe, tajemnicze zagrożenie, nasza bohaterka znów rusza do akcji – cyniczna, inteligentna i gotowa węszyć tam, gdzie inni boją się spojrzeć.
Nie będę czarować – drugi sezon nie jest już takim trzęsieniem ziemi jak pierwszy. Tamten był objawieniem: świeży, stylowy, z Ortegą i Burtonem na najwyższych obrotach. Tu dostajemy coś bardzo podobnego – ten sam klimat, ta sama estetyka, ten sam mrok. Ale czy to źle? Nie, jeśli lubisz wracać do dobrze znanego świata z nowymi bohaterami i pogłębionymi wątkami.
Fabuła jest prowadzona spokojnie, z dbałością o budowanie napięcia – jak balon, który rośnie, rośnie… aż w końcu pęka z hukiem. Czasem scenarzyści nieco przysypiają, niektóre wątki kończą się zanim naprawdę się rozkręcą, ale główny tor narracyjny – ten, który prowadzi do finału – nie pozwala się zgubić. Gubić się za to chcemy w nowych postaciach, bo jest z kim.
Największą nowością sezonu jest lepsze poznanie rodziny Addamsów. Pugsley, Gomez i Morticia wychodzą z cienia, a niektórzy świecą tak mocno, że przyćmiewają wszystkich. Morticia Addams w wykonaniu Catherine Zety-Jones to istna burza gotyckiej gracji. Seksowna, wyniosła, demoniczna i przepełniona matczyną mocą. Relacja z Wednesday? Cudownie napięta, wielowarstwowa, emocjonalnie gęsta. Po prostu: Mother is mothering. To nie znaczy, że reszta wypada (hehe) blado – absolutnie nie. Gomez ma w sobie nutę tragicznego romantyzmu, Pugsley to już nie tylko młodszy brat, a nowi bohaterowie – od obsesyjnej stalkerki po nowego dyrektora Nevermore – są wyraziści i niebanalni.
Efekty specjalne? Cóż, nie brzuch, a oczy bolą od CGI. Typowy pastelowo-cukierkowy sznyt Netfliksa – jak z Marvela. Wiecie, o co chodzi: ta sama plastikowa sztuczność, co w To zawsze Agatha albo Doktor Strange w multiwersum obłędu. Ale nie bójcie się – Tim Burton ratuje sytuację. Tam, gdzie wchodzi jego sznyt, tam zaczyna się prawdziwa uczta: gotycka, obleśna, cudownie obrzydliwa. Mamy tu wymiociny, flaki, oczy wypadające z oczodołów, charakteryzację jak z Beetlejuice’a skrzyżowanego z Martwym złem. To jest ten Burton, którego chcemy. Czapki z głów, panie Timie – znowu zrobiłeś to dobrze.
Czy mogę się do czegoś przyczepić? Tak. I nie. Pierwsza część sezonu zostawia niedosyt. Ale to dobrze. Chcę więcej. Chcę natychmiast. Cenię ten charakterystyczny, czarny humor, tę mieszankę makabreski i młodzieżowej opowieści o tożsamości. I choć to „to samo, tylko więcej”, to robi to dobrze – świeżo, intensywnie, z klasą. A że Tim Burton wciąż ma w sobie tę iskrę – wiem jedno: dopóki on świeci, ta iskra nie zgaśnie.
Ps. Jakby ktoś się pytał skąd tytuł recenzji to follow up.
Geek i audiofil. Magister z dziennikarstwa. Naczelny fan X-Men i Elizabeth Olsen. Ogląda w kółko Marvela i stare filmy. Do tego dużo marudzi i słucha muzyki z lat 80.