Zawsze miałem słabość do polskich filmów - nie wszystkich, rzecz jasna, ale tych, które faktycznie mają coś do powiedzenia. A do Campera podszedłem z autentycznym entuzjazmem. Kameralna produkcja, nieduża obsada, film drogi, który z definicji wymaga od twórców odwagi i wyczucia. Spodziewałem się kina, które nie boi się tematu, tylko bierze go na klatę. I muszę przyznać: nie pomyliłem się ani o jotę. W polskim kinie dawno nie widziałem tak uczciwego spojrzenia na związek, na jego pęknięcia, zmęczenie i te wszystkie niewypowiedziane rzeczy, które zjadają ludzi od środka.
Camper opowiada historię Klaudii i Roberta - pary, która utknęła w miejscu, gdzie entuzjazm pierwszych lat zamienił się w ciężar codzienności. Ona pracuje za dwóch, żeby mogli jakoś funkcjonować. On grzęźnie w swoim start-upie, który zamiast rozwijać się, zaczyna coraz bardziej kuleć. W ich życiu nagle pojawiają się starzy znajomi - Filip i Wera - i proponują coś w rodzaju ucieczki: spontaniczny eurotrip. Za oknem pandemia, świat zamiera, więc podróż zaczyna wyglądać jak ostatnia próba ratunku albo przynajmniej oddech przed kolejnym rozdziałem.
I ja naprawdę lubię takie filmy. Kameralne, szczere, robione przez ludzi z mojego pokolenia - którzy chcą wygłosić własny manifest, pokazać, co ich boli, co nie daje spać po nocach. Camper uderza dokładnie tam, gdzie powinien. W punkt, w którym każdy związek prędzej czy później trafia: w moment stagnacji. Gdy nagle okazuje się, że miłość nie zawsze wygląda jak z pierwszych miesięcy. Że codzienność potrafi człowieka zmielić. Że raz próbujesz to naprawić, a drugi raz zwyczajnie uciekasz - czasem w pracę, czasem w milczenie, a czasem w czyjeś ramiona. I właśnie o tym jest ten film. O tej szczelinie, w której zaczyna się rozpad. O tym niewygodnym „nie jest tak jak było”. O tej prawdzie, którą tak trudno przyjąć.
Pełnometrażowy debiut Łukasza Suchockiego robi ogromne wrażenie. Reżyser nie ucieka w przerysowanie ani w patos. Zamiast tego wchodzi w emocje - te prawdziwe, nieoczywiste, czasem ciche, a czasem agresywne. Obrazy są tu wymowne bardziej niż dialogi. Europa w tle wygląda pięknie, ale to nie o krajobrazy chodzi. Najważniejsze jest to, co na twarzach bohaterów - ten rodzaj bólu, który da się ukryć pod uśmiechem, a jednak widać go od razu.
Świetnie wypadają aktorzy: Michał Krzywicki i Dagmara Brodziak niosą ten film na barkach. To ich emocjonalna chemia, ich pęknięcia, ich bezsilność stanowią fundament całej historii. Do tego dochodzi Aleksandra Jachymek jako Wera - absolutnie znakomita, wyrazista, przyciągająca wzrok. Ta trójka tworzy dynamikę, która trzyma widza za gardło od pierwszych minut. Szkoda jedynie, że w tym wszystkim ginie Szymon Milas - jego postać jest jakby doklejona, niewykorzystana, niemal przezroczysta.

Czy jednak pandemia była konieczna jako tło? To dyskusyjne. Poza maseczkami i pustymi ulicami nie czuć jej właściwie wcale. Ale być może właśnie o to chodziło - żeby zostawić bohaterów w kameralnej, wręcz intymnej przestrzeni, odciętej od świata, w której liczą się tylko oni i wszystko to, co między nimi pęka.
Nie będę udawał: to nie jest film roku, nie jest to też produkcja, która zmiecie konkurencję z planszy. Mamy po prostu świetny rok dla kina i Camper trafia na mocnych rywali. Jego rywalizacja bardziej przypomina walkę debiutanta z Mikiem Tysonem w jego latach świetności, choć kto powiedział, że debiutant nie potrafi wymierzyć ciosu? Jednak mimo to rezonuje - długo, głęboko, niekomfortowo. Dotyka miejsc, których się nie rusza na co dzień. I chociaż nie jest to miejsce na osobiste wyznania, powiem jedno: ten film trafia we mnie wyjątkowo celnie. Smutny. Prawdziwy. Poruszający. Warto go zobaczyć - choćby po to, by spojrzeć na związek z innej perspektywy.
Geek i audiofil. Magister z dziennikarstwa. Naczelny fan X-Men i Elizabeth Olsen. Ogląda w kółko Marvela i stare filmy. Do tego dużo marudzi i słucha muzyki z lat 80.