Hellboy i Bobbie Jo, agenci B.B.P.O. (Biura Badań Paranormalnych i Obrony), podróżują przez Appalachy, przewożąc niebezpiecznego pająka, rzekomo opętanego przez demoniczne siły. Po zniszczeniu wagonu i ucieczce bestii trafiają do małej wioski położonej w górach, gdzie czarownice i duchy przeszłości nie dają spokoju lokalnym. Dołącza do nich Tom Ferrel, dawny mieszkaniec, który wraca, by odpokutować swoje winy i zmierzyć się z Połamańcem (ang. The Crooked Man) nawiedzającym okolicę.
fot. materiały prasowe
Brian Taylor dotrzymał swojej obietnicy – Wzgórza Nawiedzonych to ekranizacja niemal kadr w kadr śledząca komiksową fabułę. Pytanie, czy taka wierność materiałowi źródłowemu gwarantuje dobry scenariusz. W tym przypadku niestety nie. Twórcy dodali od siebie zbyt mało, co skutkuje zupełnym brakiem spójności. Choć widz jest w stanie śledzić ciąg przyczynowo- skutkowy zdarzeń, to narracja składa się niemal wyłącznie z ekspozycji. Kolejne sceny pokazane są jedna po drugiej bez budowania napięcia ani głębi, co uniemożliwia stworzenie spójnej i angażującej opowieści. Zamiast tego panuje wrażenie przypadkowości wydarzeń.
fot. materiały prasowe
Chaos fabularny widoczny jest już od pierwszych scen – motywy zostają wprowadzone tylko po to, by potem zniknąć bez wyjaśnienia, jak chociażby wcześniej wspomniany pająk, który miał być kluczowym elementem misji Hellboya i jego towarzyszki. Przez większość filmu motyw ten jest niemal pomijany, by wrócić dopiero w finale, bez żadnego przemyślenia, dlaczego był on scenariuszowo potrzebny. Taka pretekstowość uwydatnia podstawowy problem filmu. Wyczuwalna jest chęć zawarcia czegoś więcej, jednak ostatecznie scenariusz nie nadaje niczemu istotnej symboliki ani znaczenia dla bohaterów.
Efekty specjalne, które powinny być atutem tego typu produkcji, są rozczarowujące. Jeśli mam się nudzić, to chciałabym zobaczyć kilka porządnych scen, w których Hellboy się bije. Niestety… film traktuje się zbyt poważnie. Chąc być poważnym horrorem, a posiadając niskiej jakości CGI i ujęcia puszczone od tyłu w przyspieszonym tempie, trudno nie widzieć śmieszności tego obrazu. Choć od początku wiadomo było, że budżet jest stosunkowo niski (zaledwie 20 milionów dolarów), widoczne są jakościowe braki, które jednak mocno wpływają na odbiór filmu. Nie twierdzę, że niskobudżetowe produkcje nie mogą się udać – Hellboy mógł skutecznie ukryć niedociągnięcia dzięki kameralnej scenerii. Jak widać, tę zaletę również zmarnowano. Wyjątkiem jest Połamaniec, czy też Lichwiarz, demoniczny antagonista, który wygląda imponująco i faktycznie mógłby budzić grozę. Reszta stworów, wiedźm i demonów wypada jednak blado, brakuje im choćby specyficznego, kiczowatego uroku, który mógłby nadać produkcji charakteru.
fot. materiały prasowe
Nie pomaga chaotyczna praca kamery, która nie buduje napięcia, wręcz odbierając scenom grozy ich moc. Taylor zdaje się nie rozumieć języka wizualnego nie tylko horroru, ale i kina przygodowego. Zamiast nowej jakości dostajemy raczej odtworzenie utartych schematów z innych filmów, w dodatku mało udane. Scenariusz przypomina raczej zbiór luźnych wątków. Angażujące kino wcale nie musi być ambitne, ale tu brakuje także solidnej historii, przez co bohaterowie wypadają wyjątkowo płasko. Jack Kesy w roli Hellboya odgrywa postać jednowymiarową, pozbawioną wyrazistości. Jego rola sprowadza się do narzędzia walczącego z demonami, rzucającego przy tym nietrafione one-linery. Twórcy nie zadbali nawet o ciekawe sceny akcji z udziałem – są może trzy, a wszystkie nakręcone i zmontowane fatalnie. Główny bohater przeważnie stoi z boku, nie mając prawie żadnego wpływu na fabułę. Problemem jest jednak nie tylko gra Kesy’ego, ale także ograniczenia scenariusza, który nie daje mu zbyt wiele do zrobienia. Twórcy wyszli z założenia, że piekielnego chłopca wszyscy już znamy i kochamy, więc po co mu realny rozwój, czy odrobina charakteru…
Na tle Hellboya nieco lepiej wypada Tom Ferrell (w tej roli Jefferson White), jedyny bohater wnoszący do fabuły odrobinę dramatyzmu i emocjonalnej głębi. Jego historia kryje w sobie interesujące motywy, a postać stworzona jest tak, by wzbudzać sympatię widza. Podobał mi się wątek uwikłania w czarną magię prostego, trochę naiwnego chłopaka, który widzi dobro tam, gdzie inni dopatrują się demonów. Wielkim zawodem jest natomiast Bobby Jo (Adeline Rudolph). Niezwykle stereotypowa, bez polotu, chodząca klisza, której drogę jako postaci można rozwiązać dosłownie w pierwszej scenie filmu.
Nie sposób oprzeć się wrażeniu, że nad franczyzą ze świata Hellboya ciąży klątwa (może to Del Toro wykorzystał już szczęście, jakim seria mogła się cieszyć). Z każdą kolejną adaptacją filmu tracą swój urok i oryginalność. Może czas dać Hellboyowi odpocząć, bo ewidentnie potencjał się wyczerpał. Przynajmniej na jakiś czas. Choć materiałów komiksowych, z których można by czerpać inspirację, jest mnóstwo, potrzebny byłby ktoś, kto umiejętnie wybierze właściwe elementy i stworzy z nich spójny scenariusz, dostosowany do potrzeb kinowego ekranu. Produkcji Taylora zabrakło dobrego wykonania, jakość jest na poziomie fanowskiego filmu, który niestety nie nadaje się na wielki ekran. Na koniec przyznaję Hellboyowi niewielki plus za ogólną sympatię do postaci oraz zarys dobrej ekranizacji, który został zakopany gdzieś głęboko we Wzgórzach Nawiedzonych.
Fanka filmów, literatury i popkultury, od małego karmiona klasykami kina przez rodziców- filmoznawców. W wolnych chwilach spędza czas na chodzeniu na koncerty, siedzi przy nowym cosplay'u lub dobrej herbacie i jeszcze lepszej książce. Miłośniczka Tolkiena i animacji wszelkiej maści.