Za specjalnie na niego nie czekałem. Mimo że do realizacji zatrudniono bardzo zdolnego twórcę na dorobku, trudno było liczyć na coś więcej, niż kolejne odcinanie kuponów. W dodatku Barry Jenkins, będąc świeżo po pokonaniu walczącego do ostatnich sekund La la landu na Oscarach, aby zainteresować tym filmem, musiał zrobić jedną, piekielnie ważną rzecz. Obronić na ekranie nieudaną wizualną formę. Choć pamiętam zachwyt i poruszenie, jakie w 2018 roku w internecie zrobił pierwszy trailer, trzeba przyznać, że dobrze maskował niedostatki, które uwypukliła dopiero wersja finalna. Ten film zupełnie nie działał na poziomie emocjonalnym dlatego, że wszystko co poruszało, zrobił za niego 25 lat wcześniej oryginał. Jedyne co dodał nowy, to rozwadniająca emocje na twarzach sztucznych lwów forma. W związku z powyższym, na pytanie co może pójść nie tak z kolejną częścią, dość naturalnie na usta cisnęła się odpowiedź, że wszystko.
Na szczęście, biorąc na tapet świat Króla Lwa po raz kolejny, nie zdecydowano się na kolejne przekładanie, tym razem drugiej i trzeciej części animacji. Po szybkim przedstawieniu tego, co dzieje się teraz z Simbą, Nalą i ich potomstwem, zaczynamy obserwować historię Mufasy w której, zabierając motyw z naprawdę znakomitego plakatu, przejrzą się jak w lustrze bohaterowie. Będą nimi Kiara, czyli wnuczka zainteresowanego oraz, chyba mimo wszystko tylko po to, aby znaleźć im jakieś miejsce w tym filmie, Timon i Pumba. Narratorem natomiast, jako jeden z niewielu w historii znających Mufasę osobiście, Rafiki.
Cofamy się w czasie widząc młodego Mufasę, którego od najbliższej rodziny odłącza pewne zawirowanie pogodowe. Od śmierci ratuje go młody Taka, syn króla dżungli. Szybko okazuje się, że kandydatów do tronu jest więcej, a zgodnie z tym silniejsze, białe lwy nawiedzają naszych bohaterów. Taka i Mufasa uciekają, następnie zostając ściganymi. Rozpoczyna się pełnoprawna podróż, będąca trochę ucieczką, a trochę dążeniem do poznania siebie przez dwóch przybranych braci.
Ogląda się to lepiej niż ostatnio, bo szybko zauważamy, że Disney rękami reżysera Barry’ego Jenkinsa posłuchał malkontentów. Efekt nie jest może jeszcze jednoznacznym sukcesem, widać jednak, że popracowano trochę nad mimiką komputerowych lwów. Mam wrażenie, że już na samych ich twarzach widać więcej, dlatego też sceny obarczone ładunkiem emocjonalnym odczuwa się bardziej, a fakt, że widzimy te konkretne wydarzenia pierwszy raz nie sprawia, że musimy przywoływać wspomnienia z 1994 roku. Do tego dochodzi zróżnicowanie, jakie wprowadzono w filmowych lokacjach. Dość jednostajna na przestrzeni seansu dżungla sprzed pięciu lat zostaje zamieniona na segmenty w jaskini, w środku górskiej zimy czy nad rwącym potokiem, co sprawia, że nasze oczy patrząc na ten film, nie odczuwają znużenia. Wizualnie nie jest to więc tak, jak poprzednio, coś będące właściwie wyłącznie prezentacją możliwości.
Druga ważna rzecz to fakt, jak ten film urósł jeśli chodzi o bohaterów. Historia jest zwyczajnie ciekawsza, odpowiedziana bardziej dynamicznie i bogatsza w konteksty. Rysą na niej jest fakt, że przemiany bohaterów i kluczowe momenty następują często zbyt szybko, ze sceny na scenę, jednak motywacje przez cały seans nie przestają być zrozumiałe, a film nie ma problemu z zainteresowaniem widza fabułą. Zdarza mu się również nader skutecznie go wzruszyć, bo występują tu sceny odpowiednio naładowane emocjonalnie, a i finał dróg wszystkich bohaterów jest dość jasny i klarowny. Gdybym poszedł zbyt daleko, pewnie niektórzy odebraliby za spoiler odniesienie się do jednego z najważniejszych wydarzeń, dlatego zostawię tylko jednoznaczną ocenę, że droga Skazy do naznaczonego traumą i nienawiścią do wszystkich konkurenta Mufasy, jakiego znamy z oryginału i poprzedniego filmu stanowi tu największą siłę fabuły.
Chciałoby się dowiedzieć trochę więcej o świecie Simby, Nali i Kiary, szczególnie, że rodzina się powiększa, ale tu film jest wyraźnie powściągliwy. Są oni pretekstem do przekazania rodzinnego dziedzictwa i opowieści. Prawdopodobnie z tym bagażem będziemy oglądać te filmy dalej, bo jeśli ten zarobi dobrze, trudno oczekiwać, że przy takim a nie innym poprowadzeniu historii będzie ostatnim. Z radością przyjmuję za to fakt, jak znakomicie napisano tu Zazu oraz Rafikiego, jedynych fabularnych łączników pomiędzy przeszłością a przyszłością kręgu życia. Obaj mają do spełnienia naprawdę ważne role. Trudno sobie wyobrazić, aby mogły one przypaść komuś innemu.
Barry Jenkins wdał się kiedyś w twitterową sprzeczkę z malkontentami, którzy stwierdzili, że biorąc się za Króla Lwa zaprzedaje swój talent i udaje, że rzeczywiście jara się tym projektem, podczas gdy na projekty do jarania się miałby dopiero nazbierać z pomocą lukratywnego kontaktu od Disneya. Okazało się jednak, że także na tym piekielnie trudnym poletku twórca Moonlight, w dużej mierze z uwagi na fakt, że w tym świecie opowiadał po prostu coś nowego, nie bazując na recyklingowanej nostalgii, potrafi sobie poradzić. Zasadności operowania realistyczną formą co prawda nie obronił, ale trzymając się jej sztywnych ram pokazał, że może wywołać emocje także u tych widzów, którzy plakatu filmu z 1994 nie mają nad łóżkiem i nie łapią się już na płacz na śmierci Mufasy. Paradoksalnym natomiast jest fakt, że to komputerowe odwzorowanie programów National Geographic, świadomą decyzję studia, kosztującą w dodatku grube miliony dolarów, w dalszym ciągu rozpatrujemy jako ograniczenie, a nie coś, co pozwala twórcom rozwinąć skrzydła. To, co z tym faktem zrobią przy okazji trzeciego filmu, trzeba już jednak zostawić włodarzom Disneya.
Od 2015 w Movies Room, od 2018 odpowiedzialny za działalność działu recenzji filmowych. Uwielbia Wesele Smarzowskiego, animacje Pixara i Breaking Bad. A, no i zawsze kiedy warto, broni polskiego kina. Kontakt pod [email protected]