Zawsze miałem wrażenie, że polskie thrillery i kryminały obracają się wokół jednego, dobrze znanego kręgu. Sprawne, solidne, często wciągające – ale rzadko które próbują wyjść poza tę znajomą formułę. Prześwit od początku zapowiadał się inaczej. Być może przez temat, może przez sposób opowiadania, a może przez to, że ktoś wreszcie postanowił spojrzeć na thriller z nieco innej perspektywy. I faktycznie – to film, który nie wpisuje się w żaden znany mi porządek, choć czerpie z gatunku wszystko, co w nim najciekawsze.
Historia zaczyna się pozornie zwyczajnie. Małżeństwo z małym dzieckiem wybiera się na spacer po Ślęży. W pewnym momencie znika Anna – żona Zygmunta, matka Jadwigi. Nie wiemy jak, nie wiemy dlaczego. Ta nagła pustka staje się punktem wyjścia dla opowieści o poszukiwaniach, które z czasem przeradzają się w coś znacznie głębszego. Do akcji wkracza porucznik Andrzej, jasnowidz Kowalski, pozorantka Agata i ekscentryczna pani Cicha. Cała ta osobliwa grupa rekonstruuje wydarzenia, próbując odtworzyć, co właściwie się stało.
Na pierwszy rzut oka można by powiedzieć, że Prześwit przypomina Memento Christophera Nolana – strukturalnie, nastrojowo, może przez podobny sposób budowania napięcia. Ale to nie ta sama półka, i wcale nie musi nią być. Bo właśnie w ograniczeniach – w kameralności, duszności, w tym zawężeniu świata – film znajduje swoją największą siłę. Nie jest to thriller, który chce nas olśnić rozmachem. To opowieść, która chce nas zatrzymać, przyciszyć, zepchnąć w mgłę i sprawić, że zaczniemy słyszeć własne myśli.
Właśnie ta dusząca intymność staje się tu osią wszystkiego. Kadry ze Ślęży są mgliste, surowe, niemal nierzeczywiste. Z ich chłodu rodzi się napięcie, które nie wynika z akcji, a z poczucia zawieszenia. Widz ma wrażenie, że sam uczestniczy w tych poszukiwaniach, że staje się częścią opowieści. To wrażenie potęguje rytm filmu – spokojny, momentami niemal medytacyjny, ale podszyty nieustannym niepokojem.
Warto wspomnieć o aktorstwie, bo to właśnie ono utrzymuje całą tę konstrukcję w równowadze. Mateusz Górski w roli Zygmunta jest znakomity – jego postać to mieszanka zagubienia i wewnętrznego napięcia. Gra człowieka, który nie potrafi odnaleźć się w sytuacji, i robi to z taką autentycznością, że trudno nie uwierzyć w jego bezradność. Daria Polunina, z kolei, wnosi w tę historię coś nieuchwytnego – siłę, która nie potrzebuje słów. Jest wycofana, ale charyzmatyczna, a jej obecność w kadrze zawsze coś zmienia. Znakomicie wypada też Cezary Łukaszewicz – jego postać wzbudza niechęć, ale właśnie o to chodzi. To rola napisana i zagrana z pełną świadomością, jak działa emocjonalny kontrast.
Nie dziwi mnie, że Prześwit był pokazywany na Warszawskim Festiwalu Filmowym, Festiwalu Młodzi i Film w Koszalinie, Tofifest w Toruniu oraz Kino na Granicy w Cieszynie. To film, który nie próbuje się przypodobać, a raczej zaprasza do doświadczenia. Nie goni za tempem, nie tłumaczy wszystkiego, nie rozwiązuje zagadki za widza. Zamiast tego zostawia go w stanie niepewności – i właśnie tam rodzi się jego siła.
Czy to film przełomowy? Nie. Ale czy ważny? Myślę, że tak. Bo pokazuje, że polski thriller może wyglądać inaczej – może być refleksyjny, powolny, zbudowany z ciszy, z niedopowiedzeń, z gestów i spojrzeń. Może mówić o strachu nie przez krzyk, a przez milczenie. Prześwit to film, który nie udaje, że ma wszystkie odpowiedzi. I może właśnie dlatego chce się go oglądać.
Geek i audiofil. Magister z dziennikarstwa. Naczelny fan X-Men i Elizabeth Olsen. Ogląda w kółko Marvela i stare filmy. Do tego dużo marudzi i słucha muzyki z lat 80.