Wrzesień to miesiąc osobliwych premier – najpierw po raz pierwszy na ekranie kin Polska ujrzała Adama Mickiewicza, teraz do kin wszedł pierwszy (!) pełny biograficzny film o jednym z najsłynniejszych lokatorów Białego Domu. Ronald Reagan był niewątpliwie postacią, o której życiu i karierze przydałby się szczery, ciekawy i wnikliwy film. Ten nie zalicza się do owej grupy i jest kolejnym przykładem zmarnowanego potencjału.
Film Seana McNamary otwiera scena postrzelenia Ronalda Reagana (Dennis Quaid) przez zamachowca. To jednak nie jest początek fabuły. W 135-minutowym metrażu zawiera się praktycznie całe jego życie. Od czasów dziecięcych, przez pracę jako ratownik, po karierę aktorską, przyszłe małżeństwo z Nancy Davis (Penelope Ann Miller), późniejsze szefowanie Gildii Aktorów Ekranowych, na długoletniej i bogatej karierze politycznej kończąc.
Tegoroczna jesień jest bogata pod kątem przeplatania się amerykańskiej polityki z kinem. Kilka tygodni po premierze Reagana, na chwilę przed wyborami prezydenckimi w Stanach, ekrany kin wypełni Wybraniec Aliego Abbasiego, opowiadający o młodości ponownie walczącego o urząd Donalda Trumpa. Film McNamary nie ma raczej aspiracji bezpośredniego mieszania się we współczesne amerykańskie piekiełko. Prędzej można stwierdzić, że jego głównym zadaniem było utwardzenie mitu Reagana jako niezłomnego wojownika w walce z czerwonym, sowieckim złem, który wbrew wszelkim przeciwnościom dążył do celu.
Ostatnie zdanie śmierdzi patetyzmem, ale to w gruncie rzeczy przewodnia idea całego filmu. Reagan popełnia podstawowy błąd, wynikający ze staroszkolnego podejścia do filmów biograficznych, w myśl którego mają one obejmować całość życia – od maleńkości do starości. Nie jestem przeciwnikiem takiego rozwiązania ale coraz częściej widać jego wady – nad mało którymi momentami z życia byłego prezydenta ten film pochyla się na dłużej. Tych nie brakowało – jego początki, kariera jako szef związku zawodowego w trudnych i burzliwych dla tej branży czasach, zamach, rządy w Kalifornii, prawicowa i neoliberalna gospodarczo prezydentura, szczególnie bliska relacja z Margaret Thatcher, negocjacje nuklearne z powoli chylącym się ku upadkowi Związkiem Radzieckim, przemówienia i bon moty, które przeszły do historii.
Wszystko to w tym filmie jest, ale potraktowane przez scenariusz tak po macoszemu, że nie sposób jest nawiązać minimum więzi z postacią. McNamara wraz ze scenarzystą Howardem Klausnerem odhaczają w upraszczający sposób momenty z życia polityka, sporadycznie tylko próbując jakkolwiek go zniuansować. Finalnie wyszła z tego papka, ponad dwugodzinny, patetyczny wykład filmowy o wielkim, antykomunistycznym wojowniku, który praktycznie nie miał w sobie złych cech, a jedyna większa zmaza na jego postaci to afera Iran-Contras. To wszystko. Żeby wiedzieć z jakim patosem mamy do czynienia, zdradzę, że ostatnią sceną filmu jest ta, w której tytułowy bohater, niczym zmęczony ojciec narodu, dosłownie jedzie na koniu w stronę zachodzącego słońca i przygrywa mu Take Me Home, Country Roads.
Choć zdarzają się przebłyski kreatywnego montażu, technicznie Reagan też nie imponuje. Doniosła muzyka, doniosłe dialogi, doniosłe wszystko. Nie wiem na ile to celowe, ale jeden z głównych wątków „narratorskich”, choć w swym zamyśle historycznym niegłupi, wygląda nie jak przepisany, tylko – przepraszam za wyrażenie – zerżnięty z Oppenheimera, w którym oscarowo zagrany przez Roberta Downey Jr. Lewis Strauss wykłada swojemu młodemu rozmówcy złożoność tytułowego bohatera, z którym walczył. Ten film na pewno ma ambicje. Efekty jednak są takie, że film Nolana jest jednym z najlepszych dzieł biograficznych w historii kina, a ten McNamary nie osiąga nawet jednej dwudziestej jakości filmu z Cilianem Murphym.
Jest jednak jeden pozytyw, który je łączy – ich najmocniejszymi elementami są tytułowe kreacje aktorskie. Dennis Quaid ma większe szanse na zostanie syreną niż na przynajmniej nominację do Oscara, ale to właśnie on sprawia, że tę bajkę da się oglądać bez poczucia żenady. Quaid bezbłędnie odzwierciedla charyzmę Reagana, głos, styl, mimikę, gesty, przemówienia – bywa wręcz nie do odróżnienia od postaci, w którą się wciela. Aktor przeżywa w tym roku prawdziwy renesans: zanotował niedawno wybitną rolę w Substancji u Coralie Fargeat, teraz tutaj niesie na barkach cały film. O pozostałych kreacjach nie ma co mówić – choć jest kilka ciekawych nazwisk, a Jonowi Voightowi wychodzi bycie starym Rosjaninem, każda poboczna postać w Reaganie jest jedynie rekwizytem potrzebnym do uwypuklenia polityka jako politycznego zwierzęcia, niemal doskonałego gracza rozstawiającego pionki na światowej szachownicy.
W Reaganie potencjał był, ale przez brnięcie w tani patos, fabularne skróty i zero jakkolwiek pogłębionego wglądu w „ja” tytułowego bohatera, się zmył. Historia nie odbierze mu zmysłu i waleczności, ale ten film nawet nie próbuje podejść do Ronalda Reagana inaczej, niż do Bożego posłańca wyolbrzymiając to co dobre, a pomijając to co złe. Gdyby nie Dennis Quaid, możnaby mówić o katastrofie, „na szczęście” tutaj bardziej pasuje poczucie rozczarowania.
Dziennikarz filmowy, który uwielbia kino gatunkowe. Od ckliwych komedii po niszowe horrory. W redakcji Movies Room odpowiedzialny za recenzje oraz rankingi.