Lata 90., Nowy Jork. Hank (Austin Butler) to była wschodząca gwiazda baseballu, której kariera legła w gruzach. Teraz pracuje w pobliskim barze i namiętnie śledzi mecze New York Giants. Jego zwyczajne życie obraca się do górny nogami, kiedy sąsiad z naprzeciwka prosi go o przysługę. Z pozoru niewinna prośba o zajęcie się kotem prowadzi do zatargów z mafią i poszukiwań pewnego pożądanego przez wszystkie strony konfliktu przedmiotu. Brzmi znajomo? Ano tak. Złodziej z przypadku to powidoki kina spod znaku „w złym miejscu, w złym czasie”, w którym przypadkowe zdarzenia mogą mieć ogromne konsekwencje. Widać tu inspirację obrazami, którymi zajmują się Edgar Wright, wczesny Guy Ritchie, czy nawet bracia Cohen. Tego typu czarne komedie to filmy zazwyczaj akcyjne, zabawne, czasem okraszone wewnętrznym konfliktem głównego bohatera, co by widza nie zanudzić. No i sporą dawką przemocy wraz ze ścielącym się gęsto trupem, z tego samego powodu.
Taki też jest film Aronofsky’ego; to bajka dla dorosłych, w której czuć wszechobecną ostatnio nostalgię do lat 90. Ci, którzy chcą spędzić miło popołudnie w kinie, wyjdą zadowoleni. Jednak Ci widzowie, którzy od Aronofskyego będą wymagali więcej, opuszczą seans raczej zawiedzeni. Złodziej z przypadku jest wydmuszką biorąca się nazbyt poważnie. Wysokie aspiracje reżysera są wyraźne; świadczą o tym eksponowane catchphrase’y, zwroty akcji wyjęte jakby z Przekrętu, czy próba przedstawienia skomplikowanego głównego bohatera. Szkoda, że ze znanymi tropami nie robi się nic świeżego. Film jest naładowany akcją, która nie zawsze dokądś prowadzi. A im dalej w las, tym bardziej namnaża się absurdów fabularnych. Aronofsky zapominając trochę o fabule, dba w zamian o rewelacyjny klimat i świetną warstwę wizualną.
fot. materiały prasowe
Właśnie dla tego klimatu – końcówki lat 90., brudnych ciasnych barów z rockiem w tle, czy też mozaiki barwnych osobistości, które przewijały się przez ulice Nowego Jorku – można Złodzieja z przypadku obejrzeć i bawić się znakomicie. Trzeba tylko przymknąć oko na fabularne niedociągnięcia oraz okazjonalną dawkę patosu. Sporym pozytywem filmu jest dobrze dobrana obsada. Austin Butler jako straumatyzowany wrażliwiec, który musi zacząć brać odpowiedzialność za swoje decyzje – casting w punkt. Szkoda tylko, że nie mógł się bardziej wykazać, ale to ograniczenia narzucone przez niedomagający miejscami scenariusz. Dodanie bohaterowi głębi poprzez eksplorację jego niespełnionych ambicji i traumy związanej z incydentem z przeszłości było dobrym wyborem, tylko średnio wyegzekwowanym. Aronofsky, który bądź co bądź specjalizuje się w psychologicznych portretach jednostki, stworzył postać niespójną, której działania (szczególnie w finale) przeczą przeszłym doświadczeniom. Co ciekawe, przy scenariuszu pracował także autor powieści będącej inspiracją dla Złodzieja z przypadku, Charlie Huston.
fot. materiały prasowe
Postać byłego baseballisty najbardziej błyszczy w relacji z Russem – Smith i Butler mają świetną dynamikę. Z dobrej strony zaprezentowała się również Zoe Kravitz jako medyczka Yvonne, mimo krótkiego czasu ekranowego. Choć nie jestem wielką fanką zarówno Butlera jak i Kravitz, muszę przyznać, że pasowali do swoich ról i poradzili sobie z nimi dobrze. Szkoda tylko, że jedyna znacząca postać kobieca jest jedynie narzędziem dla rozwoju męskiego protagonisty. Trudno jednak ukryć, że z całej obsady show skradli punk Russ w wykonaniu Matta Smitha oraz jego towarzysz, kot Bud. Poza trójką głównych bohaterów, mamy także dwie bandy opryszków oraz policjantkę – i choć można by zarzucać karykaturalność ich portretów – taki urok. Im dalej w las, tym bardziej spiętrzają się absurdy, więc i postacie muszą temu dorównywać. Nie jest to w żaden sposób zarzut, zwyczajnie jest to konwencja, którą przyjmuje film.
Złodziej z przypadku na tle innych dzieł reżysera wypada miałko. Mało Aronofsky’ego w Aronofsky’m. Niektórzy powiedzą, że to dobrze, po co się powtarzać. Tyle że film ten jest niedoskonałą inspiracją zaczerpniętą od wymienionego wcześniej Guy'a Ritchiego, czy też Edgara Wrighta. A szkoda, bo kipi potencjałem, którego nie zdołano wykorzystać. Jest dużo mocnych elementów – stylizacja wizualna, klimatyczne lokacje, interesujące wątki (powracający motyw kota, temat uzależnienia, dobrze zapowiadająca się intryga). Finalnie to przyjemne oglądajło na popołudnie w kinie i ot, miła ciekawostka w dorobku Aronofsky’ego.
Fanka filmów, literatury i popkultury, od małego karmiona klasykami kina przez rodziców- filmoznawców. W wolnych chwilach spędza czas na chodzeniu na koncerty, siedzi przy nowym cosplay'u lub dobrej herbacie i jeszcze lepszej książce. Miłośniczka Tolkiena i animacji wszelkiej maści.