"Gdy nie ma przyszłości, zostaje przeszłość". To zdanie wypowiada główny bohater, kiedy jego żona z niecierpliwością nalega na przerwanie jego spowiedzi przed kamerą. Jest ono dość proste, ale dość skutecznie określające myśl przewodnią najnowszego filmu Paula Schradera. Legendarny filmowiec, który dał światu scenariusze m.in. do Taksówkarza i Ostatniego kuszenia Chrystusa (sam wyreżyserował chociażby Pierwszego reformowanego czy Amerykańskiego żigolaka), powraca w nieidealnym, ale godnym uwagi stylu.
Leonard Fife (Richard Gere) to uznany filmowiec, dokumentalista, który zapisał się na kartach historii. Jego żywot jednak jest bliski kresu - organizm Fife'a jest trawiony przez raka. Bohatera zastajemy, gdy przygotowuje się do wywiadu kręconego przez swoich byłych uczniów. Ma on stanowić coś na kształt ostatniego wyznania, słów wypowiedzianych do świata przed tym, jak go opuści. Koncepcja hołdu ulega jednak pewnym zmianom, bowiem filmowiec nie jest łatwym graczem, a na dodatek wyciąga na wierzch informacje, których nikomu wcześniej nie zdradził - nawet ukochanej żonie Emmie (Uma Thurman).
O, Kanado! ekstremalnie daleko do szarpiących thrillerów, ale bardzo ujął mnie sposób narracji jakby zaczerpnięty z tego gatunku (oczywiście wiem, że Paul Schrader z niczego czerpać nie musi). Reżyser prowadzi historię w sposób bardzo, ale to bardzo nielinearny. To jednak praktycznie nie przeszkadza - ba, dobrze komponuje się z obrazem głównego bohatera, który dysponuje wiadomościami, nazwiskami i wydarzeniami w sposób, który coraz silniej podważa ich kolejność, prawdziwość, a co za tym idzie, wiarygodność. W świetnie ujęty przez Schradera spotykają się różne stylistyki, kadry, kolory, nawet postacie bardziej współczesne spotykają się ze starszymi. To wszystko sumuje się w nieskładną, ale jednocześnie niepozbawioną sensu mieszankę.
Bywa, że bohater opowiada o jednym momencie, a na ekranie pojawia się zupełnie inny. Motyw coraz bardziej otępionego przez wizję końca życia połączoną z silną dawką leków, ogrywany jest przez Schradera bardzo precyzyjnie i wiarygodnie. Leonard z pewnością nie jest wzorem do naśladowania - o ile wierzyć jego słowom i ekranowym wydarzeniom był intelektualistą, który złamał serca wielu kobietom, wiecznym tułaczem, który się nie przywiązywał, nie kochał szczerze i uciekał od tego, poszukując nowych doświadczeń. Co ważne, reżyser nie robi z głównego bohatera postaci godnej współczucia. Można wręcz powiedzieć, że wystawia go na pokaz - "nagiego", niemającego z wiadomych przyczyn przyszłości, niedbającego o to, co się stanie z materiałem, którego jest gwiazdą. Chce jednak pogodzić się z tym, co przeżył i co zrobił - a nie było to tak pomnikowe, jak twórcom dokumentu o nim może się wydawać.
Chyba właśnie to jest największą zaletą produkcji Schradera, której rzecz jasna też nie brakuje krytycznych elementów. Niektóre przeskoki są zbyt nagłe, dodatkowo, gdy powracamy do czasów młodości Fife'a, brakuje mu jakiejś nieokreślonej negatywnej iskry, uwypuklającej jego grzechy. To detal, który nie niszczy całości, ale wart jest podniesienia. Mógłby też nieco częściej opowiadać o historyczno-społecznym aspekcie życiorysu bohatera. O, Kanado! to gorzki, melancholijny i jednocześnie mający w sobie autentyczność film. To ostatnie cenię szczególnie, nawet gdy mam jakieś pretensje do konstrukcji (tu nie mam) czy rozwoju wątków (tu trochę więcej).
Richard Gere jako Leonard Fife jest absolutnie rewelacyjny - zaryzykowałbym nawet stwierdzenie, że to jedna z najlepszych ról w jego karierze. Aktor wtapia się w swoją postać, jej skomplikowaną emocjonalność, dodatkowo podlaną sosem choroby. To kreacja zupełnie inna od np. Hopkinsa w Ojcu, ale nie umiem nie dostrzec pewnych podobieństw. Gere czaruje swoim warsztatem zarówno jako osłabiony starszy mężczyzna, apodyktyczny mruk, profesor intelektualista, czy po prostu człowiek, który niezłomnie, wbrew swojemu umysłowi chce przebrnąć przez swoje życie, opowiedzieć je z całym "dobrodziejstwem inwentarza".
Drugi plan nie wypada tak dobrze jak Gere, ale ciężko też o jakieś dramatycznie krytyczne zarzuty. Fife'owi często partneruje żona Emma, która dawniej była także studentką uczęszczającą na jego zajęcia. Siłą rzeczy odgrywa w tej historii poboczną rolę, ale tam gdzie Uma Thurman może, tam daje z siebie wszystko jako lojalna i troskliwa, ale twardo stawiająca granice i zdezorientowana partnerka głównego bohatera. Z Jacobem Elordim jako aktorem jest mniejszy problem, niż z jego postacią jako częścią scenariusza. Brakuje jej większej "dupkowatości" (dość typowej dla części emploi aktora), ale dobrze zobaczyć Elordiego w nieco innej kreacji pogubionego młodego mężczyzny, któremu nie każda życiowa decyzja wyszła na dobre.
Gdy przygotowywałem się do O, Kanado!, przeczytałem wiele krytycznych głosów. Rzecz jasna szanuję je, choć należę do grupy zadowolonych z efektu końcowego. Paul Schrader dowiózł, tworząc refleksyjne, dalekie od cukierkowego i pozbawione nadęcia kino ostatniej drogi. To projekt widocznie osobisty i - co najważniejsze - autentyczny. A to czasami zwycięża.
Dziennikarz filmowy, który uwielbia kino gatunkowe. Od ckliwych komedii po niszowe horrory. W redakcji Movies Room odpowiedzialny za recenzje oraz rankingi.