Ciężko w to uwierzyć, ale trylogia Ti Westa właśnie dobiegła końca (choć reżyser sugeruje między wierszami, że kolejny rozdział tej historii może zostać napisany). W 2022 roku świat poznał Maxine, która w X wraz z pozostałymi członkami grupy kręciła film porno na farmie należącej do nieświadomych tego faktu staruszków. Mające premierę przed dwoma laty arcydzieło Pearl perfekcyjnie odsłoniło origin story tej pary, zwłaszcza tytułowej bohaterki. Do trzech razy sztuka?
Maxine Minx (Mia Goth) jest już gwiazdą. W kinie porno wyrobiła sobie nazwisko i sławę, ale każdy kto pamięta ją z X, wie że mierzyła znacznie wyżej niż to. W końcu udaje się – dostaje angaż w horrorze „Purytanka II”, będącym pod ostrzałem katolickich środowisk, podnoszących raban na temat rzekomych wpływów szatana w Hollywood. Maxine nie ma jednak spokoju – w Los Angeles panuje coraz większy strach z uwagi na kolejne morderstwa tzw. Nocnego Stalkera. Sama bohaterka dostaje od prywatnego detektywa, niejakiego Johna Labata (Kevin Bacon) tajemnicze sygnały świadczące o tym, że ktoś zna jej przeszłość na tyle szeroko, że będzie mógł ją pogrążyć.
Na MaXXXine czekałem tak, jak dzieci czekają na przyjście Mikołaja, jak wielbiciele fantastyki na Pyrkon. A może i jeszcze mocniej. X stanowił dla mnie interesujące podejście do kina slasherowego, Pearl na poziomie aktorskim, scenariuszowym i wizualnym była objawem maestrii Ti Westa. Nic zatem dziwnego, że wobec seansu najprawdopodobniej ostatniej części moje oczekiwania były bardzo, bardzo wysokie. Choć znajduję w tym filmie pewne wady, absolutnie daleko mi do poczucia rozczarowania tym, co zobaczyłem.
MaXXXine jest obrazem zdecydowanie spójnym na poziomie rozumienia go jako części trylogii. Można odnieść wrażenie, że tytułowa bohaterka w pewien sposób zdaje się być odarta z pazura i nieustępliwości, które ją charakteryzowały. Jak sama zauważa, ma już około trzydziestki, doszła na szczyt w branży porno i drogę do sławy w bardziej ambitnej sekcji kina ma już pozornie na wyciągnięcie ręki. Zauważa jednak, że nie jest jedynym trybikiem w tej machinie. Choć oryginalność jest jej niewątpliwą zaletą, tej osobie musi się podlizać, innej podporządkować, kolejnej pokazać biust. Obserwujemy zderzenie Maxine z jej pierwszymi filmowymi decydentami, którzy nagminnie uświadamiają ją (mniej lub bardziej subtelnie), że są dla nich przede wszystkim nazwiskami, które mogą łatwo przyjść i jeszcze łatwiej odpaść. Amerykański sen w pełnej krasie.
Seans MaXXXine to niewątpliwie wielka, kinofilska gratka. Ti West nawrzucał do tego filmu bardzo dużo nazwisk, motywów, czy kontekstów ubarwiających i wyjaśniających tło rzeczywistości bohaterki. W znacznej większości jest to obraz bardzo wierny swoim czasom, które wizualnie charakteryzował blichtr i neony, a społecznie – silne wpływy katolickich organizacji, próby cenzury dzieł rzekomo obrażających Boga, obyczajowe wzmożenie przy jednoczesnym łatwym dostępie do seksu jako produktu – w formie filmu, gazety, czy usługi. West pieczołowicie oddał realia Stanów Zjednoczonych ogarniętych moralną paniką. Na całość po prostu znakomicie się patrzy (choć zdarza się, że za bardzo przypomina teledysk, ale to tylko pojedyncze momenty). Technicznie reżyser nie tracił nic ze swojego doskonałego sposobu kręcenia, montażu, oka do stylu, scenografii czy perfekcyjnych scen gore.
No dobra, ale co z intrygą? Część ludzi może szybko domyślić się, kim jest morderca, ja należę do tej grupy, która w rozwiązanie zagadki bawiła się stosunkowo długo. Mam pewien problem z wątkiem Nocnego Stalkera, zwłaszcza z jego rozwiązaniem pod koniec filmu, jednak tak naprawdę to jedyny duży, fabularny zarzut z mojej strony. Sama tożsamość faktycznego prześladowcy Maxine i jej otoczenia jest logiczna, ma ręce i nogi, nawet to slapstickowe i przerysowane zakończenie da się zupełnie kupić. O ile tamte części trylogii Westa były pełnokrwistymi slasherami ze społecznymi wątkami w tle, o tyle MaXXXine znacznie bliżej do (świetnej) wariacji tego gatunku z kinem noir.
Wątek skupiony wokół Maxine i jej przeszłości ogląda się tak dobrze w szczególności dzięki aktorom. Mia Goth zapewne po raz kolejny zostanie niesłusznie pominięta przez Akademię. Choć tutaj jest oszczędniejsza i mniej „szalona” (wyłączając scenę z udziałem męskich narządów płciowych), niezmiennie gra swoją postać w sposób zjawiskowy, bez reszty wciągający, po prostu fenomenalny (jak zwykle). Przyznam jednak, że jak na oczywiste osadzenie Goth w centrum akcji, pozostałe nazwiska z obsady prezentują się naprawdę dobrze, nawet jeśli są na ekranie krótko.
A znanych twarzy na ekranie nie brakuje. Najbardziej mnie kupił złotozęby Kevin Bacon w roli stylowego, zblazowanego prywatnego detektywa tropiącego tytułową bohaterkę. Bezbłędny casting wychodzi także w przypadku Giancarlo Esposito i jego zaskakującej kreacji agenta Maxine. Bobby Cannavale i Michelle Monaghan w udany sposób tworzą duet gliniarzy, a Elizabeth Debicki bardzo dobrze wypada w roli bezwzględnej reżyserki z wizją.
Finalnie MaXXXine to po prostu kawał dobrego, stylowego, mrocznego kina. Ti West znakomicie buduje obraz panikującej przed diabłem, świecącej neonami i bezwzględnej dla jednostek Ameryki, wnikliwie spogląda na hollywoodzkie standardy, a także (znów) zachwyca wizualnie. Film nie jest bezbłędny, ale bardzo dobrze wieńczy trylogię, wciąga swoim klimatem i po raz trzeci udowadnia, że takiej aktorskiej perły jak Mia Goth prędko w kinie nie zobaczymy.
Dziennikarz filmowy, który uwielbia kino gatunkowe. Od ckliwych komedii po niszowe horrory. W redakcji Movies Room odpowiedzialny za recenzje oraz rankingi.