Tytułowe miasteczko to jedna z najbardziej charakterystycznych nazw w literaturze i kinie grozy, synonim miejsca mrocznego, skazanego na zgubę. Autorem książkowego pierwowzoru jest nie kto inny jak Stephen King, zatem automatycznie na tę produkcję - która pomimo kinowych aspiracji trafiła jednak od razu do streamingu - spadł ciężar uniesienia kolejnego zmierzenia się z twórczością autora. Wyszło? I tak, i nie.
Pisarz Ben Mears (Lewis Pullman) wraca do miasteczka, w którym kiedyś mieszkał. Opuścił je po rodzinnej tragedii sprzed lat i po długim czasie opisywania losów innych, chce znaleźć swój własny punkt odniesienia, historię. Szybko nawiązuje kontakt z pracującą w nieruchomościach Susan (Mackenzie Leigh), jednak w Salem nie ma czasu i miejsca na miłość czy spokój. Coraz więcej mieszkańców ginie lub znika w niewyjaśnionych okolicznościach. To na Bena, Susan, a także nauczyciela Matta (Bill Camp), młodego Marka (Jordan Preston Carter) lekarkę Cody (Alfre Woodard) i ojca Callahana (John Benjamin Hickey) spada brzemię zmierzenia się ze złem.
Gary Dauberman wybitnym twórcą w świecie kina grozy nie jest. Napisał sporo scenariuszy: niektóre lepsze (To, Annabelle: Narodziny zła), niektóre gorsze (To: Rozdział 2, Zakonnica). Biorąc pod uwagę reżyserski dorobek, Miasteczko Salem jest jego drugim, po Annabelle wraca do domu, filmem. Mówiąc językiem dyplomacji, nie jest to udane dzieło, choć oddać Daubermanowi trzeba, że miewał w nim przebłyski co do klimatu czy inscenizacji. Tutaj wyszło mu lepiej, choć do statusu dobrego kina jest jednak ciut daleko.
Książkowego oryginału Kinga nie czytałem, także będę się odnosił jedynie do filmu. Gdyby zaczepić się przy wspomnianym wyżej klimacie, Miasteczko Salem ma całkiem sporo plusów. Sceny po zmroku, kiedy upiorna atmosfera opanowuje miasteczko, skłaniają do wstrzymania przez widza oddechu i wywołują u niego minimum gęsiej skórki. Krwawo-mordercze momenty Dauberman ogrywa tutaj z pazurem. Generalnie warstwa wizualna stoi tu na zaskakująco dobrym poziomie. Nie brakuje tutaj świetnych ujęć, przejść między nimi. Sceny z otwierającymi się samochodami, opętanymi "koczującymi" na dachach czy ujęcia przez dziurę w worku wyglądają naprawdę zacnie. Gdy do tego dodać niezłą muzykę i scenografię wierną wizji niewielkiego i raczej opuszczanego miasteczka, spina się to w niezłe dla oka kino. Szkoda, że ostatecznie ten film nie trafił na duże ekrany, bo tam wszystko mogłoby wyglądać jeszcze lepiej.
Na poziomie historii jest już trochę mniej elementów godnych pochwały. Losy bohaterów zawiązują się w sposób całkiem sensowny i logiczny, czemu pomaga fakt, że Salem to niewielkie miasto, w którym każdy "wie" wszystko o wszystkim, a plotki, pogłoski czy bycie na ty z połową mieszkańców to norma. Niestety im dalej w las, tym gorzej. Daubermanowi brakuje skuteczności w odtwarzaniu ponurości i pewnej zgnilizny w obrazowaniu miejsca akcji. Wielu bohaterów opowiada o Salem jak o czarnym punkcie na mapie, zniszczonym i skazanym na nieszczęście miejscu. Tego jednak się kompletnie nie czuje w tej historii. Poza wspomnianymi wcześniej scenami droga do finału przestaje mocno angażować, wampiry coraz bardziej przypominają postacie z kampowych produkcji dla nastolatków niż pełnokrwistego horroru.
Samo zakończenie Miasteczka Salem jest prędkie i - moim zdaniem - zupełnie nieproporcjonalne wobec zła, jakie się tam panoszy. Nienajlepiej jest też z samymi bohaterami i ich prowadzeniem. Nie sposób jest ich poznać na tyle, żeby mieć wobec nich większe emocje. Dość powiedzieć, że na początku nieźle buduje się wątek przeszłości Bena, żeby potem kompletnie z niego zrezygnować. Mocniejsze zaakcentowanie osobistego wymiaru tej historii nie byłoby złym rozwiązaniem, toteż szkoda, że tego mocniej nie pociągnięto. Ponadto, nawet jak na typowy dla filmów na bazie Kinga obraz protagonistów, nie jest to zbyt ciekawie sklejona drużyna.
Lewis Pullman aktorsko wypada po prostu okej. Zdaje się pasować do swojej postaci i koncepcji wycofanego, powściągliwego Bena Mearsa, nie nadaje jej jednak odpowiedniego poziomu charyzmy. Trochę lepiej wypada jego romantyczna relacja z Susan - jest w tym coś uroczego, niewinnego i przyjemnego w oglądaniu. Cieszę się z obecności Billa Campa - rola Matta nie jest jakimś wielkim popisem umiejętności z jego strony, ale ogląda się go bez większego zarzutu. Młody Mark, grany przez Jordana Prestona Cartera to raczej najbardziej "jakaś" postać, ale nie ma co się oszukiwać - nie ma wśród głównych członków obsady postaci, która wybija się ponad pozostałe. Miło było za to zobaczyć Pilou Asbæka w epizodycznej, ale przez te kilka ekranowych minut odznaczającej się roli.
Miasteczko Salem miało potencjał na bycie lepszym filmem. Nie zamierzam go zupełnie przekreślać - pod kątem budowania atmosfery grozy miało swoje dobre momenty i pomysły. Szkoda, że słabość w prowadzeniu postaci, obniżające się napięcie i braki w samej historii wzięły górę. Z Gary'ego Daubermana będzie kiedyś dobry reżyser, naprawdę w to wierzę. Ma oko do detali i momenty inscenizacyjnej świetności. Na jego dobry film trzeba będzie jednak jeszcze poczekać.
Dziennikarz filmowy, który uwielbia kino gatunkowe. Od ckliwych komedii po niszowe horrory. W redakcji Movies Room odpowiedzialny za recenzje oraz rankingi.