Ostatni rozdział pasjonującej historii Daniela LaRusso, Johnny’ego Lawrence’a, ich podopiecznych oraz wrogów, został przez twórców podzielony na trzy pięcioodcinkowe części. Decyzja zgodna z filozofią Netfliksa, a czy słuszna, to inna sprawa. Pierwsza odsłona szóstego sezonu pozwala bohaterom trochę odetchnąć po poprzednich wydarzeniach. Z naciskiem na słowo „trochę”.
Centrum akcji Cobra Kai pozostaje dolina zamieszkiwana przez bohaterów wszystkich dotychczasowych sezonów. Ci są właśnie na progu wejścia w nowy etap życia. Sam (Mary Mouser), Miguel (Xolo Mariduena), Hawk (Jacob Bertrand) i Demetri (Gianni DeCenzo) zastanawiają się nad uczelniami, na które chcieliby uczęszczać. Robby (Tanner Buchanan) i Tory (Peyton List) są jednymi spośród głównych nastoletnich postaci, które tego momentu na razie nie doświadczą. Zbliża się jednak turniej Sekai Taikai, na którym karatecy z całego świata zawalczą o tytuł mistrza globu. To także okazja do wielkiego powrotu Johna Kreese’a, który powrócił do Korei, by wraz z sensei Kim (Alicia Hannah-Kim) zacząć szkolić tamtejszych wojowników pod sztandarem Cobra Kai.
Po napięciu, które w finale piątego sezony osiągnęło swój szczyt, przychodzi czas na opadnięcie kurzu i powrót do codzienności. O ile na pierwszy odcinek to wystarcza, o tyle twórcy musieli wymyślić coś, żeby nadać nową dynamikę, wzbudzić napięcie między postaciami, a także wzbudzić w niektórych przypadkach konflikty. O ile w przypadku wątku Daniela i Johnny’ego wypada to w sposób delikatnie trącący sztucznością, o tyle w przypadku ich podopiecznych zostaje to przedstawione w sposób wiarygodny. Demetri jest przejęty chęcią studiowania na MIT na tyle, że nie zauważa wątpliwości Hawka, swojego najlepszego kumpla, który początkowo dzielił z nim plany. Devon zmaga się z własnymi blokadami, potęgowanymi przez wrażenie, że jest poza „grupą najlepszych”, Kenny zaś czuje, że nigdzie nie pasuje: Silver go zawiódł, a wśród innych ludzi wyrobił sobie raczej negatywną markę.
Praktycznie wszyscy bohaterowie mierzą się w jakiś sposób z nową rzeczywistością. Wątek Daniela został ubogacony o dość zaskakujący ruch ze strony twórców, polegający na skruszeniu kryształowości, jaką bohater Ralpha Macchio otoczył swojego mentora. To dość radykalne posunięcie, ale moim zdaniem potrzebne. W ogóle na przestrzeni wszystkich dotychczasowych sezonów twórcy na tyle zręcznie przedstawiali i LaRusso i Lawrence’a, że perspektywa na ich postacie nieraz się zmieniała. Ten pierwszy nieraz okazywał się cynicznym, na siłę szukającym zła w swoim dawnym przeciwniku, niedostrzegającym własnych błędów. Drugi zaś bywał (i wciąż jest) arogancki, seksistowski i zbyt łatwo się podpalał, ale wielokrotnie okazywał się wartościową postacią o wielkim sercu, prosto wyrażającą emocje.
Skoro o emocjach mowa – te buzują zwłaszcza, gdy zbliża się turniej Sekai Taikai. Naturalną cechą sportu jest rywalizacja, zróżnicowanie motywacji zawodników, zatem każdy, choć jest częścią jednego dojo, walczy – co oczywiste i ludzkie – dla spełnienia marzeń i ambicji. Sekwencje walk to jedna z najlepszych rzeczy w Cobra Kai i ten sezon nie jest gorszy od pozostałych. Najzabawniejszym momentem chyba pozostanie walka z studentami z bractwa (z zacnym epizodem postaci , najefektowniejszym – starcie Miguela i Robbiego. To kawał dobrze nakręconego i emocjonującego karate.
Niemniej, wciąż jedną z najciekawszych i najbardziej złożonych postaci spośród uczniów, pozostaje Tory. Wprowadzenie Peyton List do obsady okazało się jedną z najlepszych decyzji i tak jest też tutaj. Młoda aktorka trzyma poziom zwłaszcza w momentach dramatycznych. Jej postać jeszcze sporo namiesza. Akcja Cobra Kai przenosi się też na moment do Korei Południowej, gdzie Kreese (niezmiennie bezwzględnie wypadający Martin Kove) wraca do korzeni nauk swojego dawnego mistrza i wraz z sensei Kim szkoli nowych wojowników. Jedną z koronnych cech serialu jest to, że występuje w nim bardzo dużo postaci, a jednak większości udaje się wypaść na tyle wyraziście, że się je pamięta – tak jest również w tym wątku.
Cobra Kai była, jest i będzie jednak teatrem dwóch aktorów – Ralpha Macchio i Williama Zabki. To od nich wszystko się zaczęło, to ich konflikty przeplatane komediowymi sytuacjami są sercem serialu. Obaj są świadomi swoich umiejętności, doświadczenia, są jak ogień i woda. I Macchio, i Zabka są fantastyczni aktorsko, szalenie wyraziści, znakomicie się dopełniają. Ich losom należy się godny, przyziemny, ale jednocześnie epicki koniec i wierzę, że twórcy o to zadbają.
O ile decyzję o rozbiciu finałowego sezonu Cobra Kai na aż trzy części uważam za dziwną, o tyle jak na razie sposób opowiadania historii nie zawodzi na tyle, żeby mieć powód do większego piętnowania twórców. Część numer jeden jest przyzwoitym wprowadzeniem, które daje oddech bohaterom, stopniowo buduje emocje przed kolejnymi odcinkami i rozbudowuje mocniej niektóre postaci. W paru przypadkach mogłaby to robić naturalniej, ale całościowo pierwsze pięć epizodów zdecydowanie daje radę. Czekam na kolejne.
Dziennikarz filmowy, który uwielbia kino gatunkowe. Od ckliwych komedii po niszowe horrory. W redakcji Movies Room odpowiedzialny za recenzje oraz rankingi.