Polskie kino wojenne i historyczne ostatnich lat można podzielić na dwie grupy. W pierwszej znalazłyby się Kos, Filip czy Biała odwaga, a więc filmy wnoszące powiew świeżości poprzez umiejętne korzystanie z gatunku lub przedstawiające historię z nowej perspektywy. W drugiej umieściłbym grające na martyrologiczno-patriotycznych nutach nudy typu Powstaniec 1863, Raport Pileckiego lub filmy po prostu nieudane jak Orlęta. Grodno ’39 czy Orzeł. Ostatni patrol. Czerwone maki to natomiast film, którego nie da się jednoznacznie przypisać do jednej lub drugiej grupy. Bo to film idący na artystyczny kompromis. Stojący w rozkroku między filmem zarazem nowoczesnym i z nieschematyczną wizją, a filmem lojalnym wobec państwowej polityki historycznej i zleceniodawcy, instytucjom, które wyłożyły pieniądze.
Trzeba przyznać, że Czerwone maki zaczynają się dosyć zaskakująco jak na polski film wojenny. Otwiera je bowiem żywcem wyjęta z kina awanturniczego, ale nie spod znaku Franka Dolasa, lecz Indiany Jonesa, sekwencja kradzieży medykamentów z wojskowego szpitala i ucieczki przez irański bazar. Inspiracji długo nie trzeba szukać, bo i główna postać w tej sekwencji jest ubrana kolorystycznie niczym słynny spielbergowski archeolog, a w pewnym momencie zakłada również na głowę kapelusz zwędzony śpiącemu mężczyźnie. Ostatecznie na ratunek rodzimemu naśladowcy doktora Jonesa przybywa polskie wojsko i od następnych scen kończy się rozrywka, bo wchodzimy na tory klasycznego kina wojennego, ale na szczęście nie takiego siermiężnego, do jakiego przyzwyczaiło nas kino narodowe.
Przede wszystkim film Czerwone maki w centrum nie stawia niepodważalnej tezy, a pytanie o sens poświęcania życia dla Ojczyzny w bitwie rozgrywającej się setki kilometrów poza granicami kraju i w konflikcie dalekim od rozstrzygnięcia, politycznie wątpliwym oraz dalekim od dzisiejszego dostępu do informacji w każdym miejscu, o każdym czasie. Na to pytanie mają odpowiadać dowódcy, szeregowi żołnierze, medycy i cywile. Dobrze byłoby, gdyby na samym zadaniu pytania twórcy się zatrzymali, pozostawiając wybór i odpowiedź otwartą do interpretacji dla widzów, niestety scenariusz poprowadzony jest tak, by nie pozostawiać zbyt wielu wątpliwości oraz naprowadzać widza pod konkretną i wychowawczo wymaganą odpowiedź.
Wiadomo, normalnie oglądalibyśmy jak posągowi bohaterowie rozprawiają o wyobcowaniu przez Niemców i Rosjan, o metodach jak najpierw nazistę, potem komucha trzeba pokonać i z modlitwą na ustach odzyskać Ojczyznę. W Czerwonych makach nowego tlenu w zatęchłej konwencji dodaje wprowadzenie do centrum historii postaci antybohatera, który przez większość filmu stoi w opozycji do większości, wykazuje się nonkonformistyczną postawą i symbolizuje osoby, które znają cierpienie wojny i nie widzą sensu w poświęcaniu życia dla wzniosłych celów i patriotycznych banałów ze zdartej bogoojczyźnianej płyty.
Postacią tą jest Jędrek Zahorski, dziecko wojny, niewierzący nastolatek. W głowie głównie mu wyłącznie dziewczyna, sanitariuszka Pola, dla której czyni kolejne głupstwa i wykroczenia. W oczach większości ekranowych towarzyszy wydawać się może wyrzutkiem, osobą kierowaną wyłącznie egoistycznymi, samolubnymi, antypatriotycznymi przesłankami, ale ze scen senno-retrospektywnych - tak, nie mogło ich zabraknąć - wyraźnie widać, że przede wszystkim zależy mu na przetrwaniu osób najbliższych jego sercu, a jedyną istotą rozumiejącą empatyczność Jędrka jest znajdujący się pod jego opieką niedźwiadek Wojtek. W ramach artystycznego kompromisu filmowy Jędrek przeistacza się z postaci, której bliżej byłoby do hasła rodem z serialu 1670, że „trzy powody śmierci to Bóg, Honor i Ojczyzna” w polskiego Rambo i ostatecznie rusza szturmować Monte Cassino. Jego finał będzie miał jednak słodko-gorzki posmak.
I w sumie jest to jedyna postać z krwi i kości w filmie, gdyż reszta bohaterów pełni wyłącznie funkcje pomocnicze, fabularne lub tożsamościowo-historyczne. Mentor dziennikarz, kiepski wątek miłosny z sanitariuszką Polą, brat czołgista, poznawani przez chwilę kolejni żołnierze, oni służą wyłącznie, by ukierunkować Jędrka na konkretny cel i postawę, a sceny ze sztabu armii pojawiają się wyłącznie, by można było zatrudnić głośne nazwiska, a w filmie tylko do opisu strategii ataku czy rozważań o słuszności zaangażowania w bitwę, oczywiście z kilkukrotnym powtórzeniem przez generała Andersa, że „tak trzeba było”. Plusem jest to, że przewijające się przez ekran postaci nie są pomnikowymi herosami i potrafią rzucać żarty, przeklinać, mieć emocje i obawy. Ciężko jednak wskazać, by to kreacje aktorskie zapadały w pamięć czy przewyższały film. Te są raczej podporządkowane ogólnej idei, a aktorzy niczym zdyscyplinowani żołnierze nie wychodzą przed szereg.
Inną sprawą jest, że na myśl o obejrzeniu polskiego filmu historycznego lub wojennego o II Wojnie Światowej wielu widzów reaguje alergicznie. Nie ma co im się dziwić skoro instytucje finansowane z naszych podatków dotują budżety wielomilionowymi kwotami, a efekt finalny wygląda jak teatr telewizji lub w najlepszym wypadku produkcja telewizyjna. Czerwone maki reklamowane zaś były jako kino batalistyczne inspirowane klasykami kina wojennego. I wiadomo, jak to w polskim kinie, w filmie jest więcej mówienia o tym jak trudno, jak niemożliwe, niż samego pokazywania. Trzeba jednak oddać, że sekwencje ataku na Monte Cassino mogą ewokować sceny desantu w Normandii w Szeregowcu Ryanie Spielberga. Jasne, to nie jest ten sam poziom inscenizacyjny, reżyserski, operatorski. Natomiast wydarzeniom również towarzyszy kamera w stylu dokumentalnym, stylizowana na prowadzoną z ręki, znajdująca się blisko postaci, przedstawiająca krwawe, brutalne, pełne śmierci, wybuchów, latających kończyn momenty.
Nie da się ukryć, że sceny batalistyczne nie miały spełniać tu roli rozrywkowej, wirtuozerskiej, a opisową. Miały przede wszystkim przedstawiać horror, okropieństwo wojny, wspólnotowość w przetrwaniu, a nie heroiczne zdobywanie kolejnych wzgórz, pokonywanie przeszkód i finałowy triumf. O samym zdobyciu klasztoru zresztą dowiadujemy się po fakcie. Dla Łukaszewicza heroiczna jest przede wszystkim humanistyczna postawa medyka rodem z Przełęczy ocalonych Gibsona, który wbrew rozkazom rusza na pomoc rannym Niemcom. W Czerwonych makach zresztą przeciwstawiona wcześniejszemu wydarzeniu, w którym niemiecki snajper ostrzeliwuje niosącą pomoc polską sanitariuszkę. Scena ta zakończona cynicznym lub szczerym gestem przeprosin zyskuje na mocy w obliczu niedawnego, podobnego śmiertelnego wydarzenia w Strefie Gazy, w którym z rąk wojsk izraelskich zginął między innymi polski wolontariusz.
W finałowym rozrachunku Czerwone maki jawią się jako film niezły, ale bezpieczny. Jako kino niebędące gloryfikacją heroicznej walki, lecz upamiętniające śmierć tysięcy polskich żołnierzy i pytające o sens poświęcenia życia. Ostatecznie to widz, podobnie jak wojacy słuchający w filmie fragmentu wiersza, że „wolność krzyżami się mierzy, historia ten jeden ma błąd”, musi odpowiedzieć zgodnie z własnym sumieniem, czy jest to słuszna cena. I to szczególnie w obliczu podszeptów ze strony państwa.
Kontakt: [email protected] Twitter: @KonStar18