Są w polskiej mowie potocznej takie powiedzenia, które mi się nie podobają i których prawdziwość często muszę podważać, a mimo to raczej nie wychodzą z powszechnego użycia. Jednym z nich jest stwierdzenie, po czym można poznać prawdziwego mężczyznę. Oczywiście wiem w jakim kontekście sentencja padła z ust premiera Millera po raz pierwszy, jednak w dzisiejszym świecie jest szczególnie nadużywana. A jeśli chciałbym pokazać najdobitniejszy przykład, że sam koniec nie wystarczy, obróciłbym się szybko w kierunku najnowszego polskiego filmu fabularnego Jacka Piotra Bławuta Dzień czekolady, który wszedł do kin za sprawą dystrybutora Mówi serwis. Bo to produkcja, która ma naprawdę niegłupi morał i chce nam przekazać piękne rzeczy. Problem w tym, że znajdzie się pewnie niewielu, którzy do tych pięknych rzeczy dotrwają.
Trudna była droga
Dnia czekolady na ekran. Film można było oglądać już podczas ubiegłorocznego festiwalu w Gdyni, jednak patrząc na to, jak bardzo zarówno tam, jak i teraz w szerokiej dystrybucji, mimo wielu wielkich nazwisk, przeszedł bez echa, trudno się temu dziwić. Mamy tu w końcu śmietankę polskich gwiazd, w dodatku w gatunku, który ostatnio za sprawą
Władców przygód, Za niebieskimi drzwiami czy
Tarapatów, zaczyna w Polsce dochodzić do głosu, a zainteresowanie nie jest tak duże, jak myślę, że można byłoby oczekiwać. Jest tak prawdopodobnie z kilku powodów.
Po pierwsze, nie widzę zbytnio tego filmu jako rozrywkę dla całej rodziny. Bo jeśli miałby czymś zająć dzieciaki, to albo kawałkiem fascynującej przygody czy podróży, albo kolorowymi i ciekawymi bohaterami. Choć gołym okiem widać inspirację anime, o czym mówi sam reżyser, film nie wykorzystuje zupełnie potencjału drzemiącego w obydwu tych płaszczyznach. Niby ma jakiś świat złodziei czasu, ale spotykamy w nim tylko postacie, które nic ciekawego nie robią, a wszystkie ich słowa i zdania to tylko dość nachalne symbole. I żeby choć design był bardziej kolorowy. W tym przypadku nie wiem, czy zawiódł budżet, czy jakiś inny aspekt, jednak coś niewątpliwie.
Jak już jesteśmy przy zawodzeniu nas bohaterami, to mamy Ogrodnika Dębickiego i Cielecką, na których ta fabuła pomysłu nie ma, ale po drugiej stronie, z Tomaszem Kotem i Katarzyną Kwiatkowską sytuacja nie wygląda lepiej. Całe szczęście film dojeżdża we właściwe miejsce z kreacją naszych najmłodszych bohaterów oraz ich rodziców. Tutaj relacje zazębiają się fajnie, nikt nie wmawia nam wielkich rzeczy, a narracja trzyma się blisko palącego w różnym stopniu w zależności od momentu filmu domowego ogniska. W dodatku w zależności od momentu filmu zbliża obydwa z nich w bardzo subtelny sposób do siebie. Nawet pomimo faktu, że Leo Stubbs i Julia Ozimek mieliby w polskim kinie wśród dziecięcych aktorów w ostatnich latach mocną konkurencję.
Domyślam się, co ten film chciał mi powiedzieć. Miał za cel podjąć debatę o stracie, o radzeniu sobie z nią i o tym, jak wpływa na nią czas. O leczeniu ran z przeszłości i o tym, jak bardzo tworzenie swojej przyszłości ma na nią wpływ. Dlatego też, kiedy w końcówce wypływa morał tego filmu, jest czas na podniesienie nieco letniego do tej pory poziomu emocji. Jeden z najważniejszych cytatów, jaki tu pada, brzmi:
Czasu nie da cofnąć, można go tylko zjeść. Niestety, zanim dojdziemy tu do konkretów mamy nadzieje, że ktoś przyjdzie i zje nam czas większości seansu. A potem przypominamy sobie, że w tym świecie dotyczy to tylko przeszłości. Szkoda.
Od 2015 w Movies Room, od 2018 odpowiedzialny za działalność działu recenzji filmowych. Uwielbia Wesele Smarzowskiego, animacje Pixara i Breaking Bad. A, no i zawsze kiedy warto, broni polskiego kina.
Kontakt pod [email protected]