Movies Room - Najlepszy portal filmowy w uniwersum

Babyteeth - recenzja filmu. Małe choróbki

Autor: Łukasz Kołakowski
23 czerwca 2020

Jest takie specjalne miejsce w filmowym piekle, które zajmują filmy szantaże, budujące emocje na ludzkim cierpieniu i wyłącznie na nim. Wiadomo, w kinie nie zawsze musi być pięknie i śpiewająco, ale wybitnie nie lubię, jeśli chory na jakąś śmiertelną chorobę bohater, jest okazją do pokazania wyłącznie chorego na śmiertelną chorobę bohatera. Często bowiem w tego typu produkcjach są jeziora łez, tragedie i nie ma nic więcej. Zwracając się w stronę Babyteeth, można zobaczyć miejsce na właśnie tego typu kolejną krzyżówkę Chemii Prokopowicza i Siedmiu dusz, co z początku nie nastawia do seansu zbyt optymistycznie. Film Shannon Murphy nie jest jednak tego typu produkcją. To film, który leży kilka półek wyżej.

Większość z nas nie zna w życiu ludzi, którzy mieliby mniej do stracenia niż filmowa Milla (znana z Małych kobietek i Ostrych przedmiotów Eliza Scanlen). Jest chora, choć nie do końca wiemy na co, a jej sprawia to, że jej życie jest wręcz wyprane z negatywnych emocji. Dziewczyna tłumi w sobie swój los, a na zewnątrz wypuszcza wyłącznie pozytywne emocje i uśmiech. Nie znajdziecie w niej choćby chwili zawahania się, straty miłości do życia, jak i próbowania wyszukać w drobnych wydarzeniach jego piękna. Dlatego też boli nas to, co będzie się działo z bohaterką dalej.
Toby Wallace i Eliza Scanlen w filmie Babyteeth / fot. materiały prasowe
Toby Wallace i Eliza Scanlen w filmie Babyteeth / fot. materiały prasowe
Reżyserka tego filmu wykorzystuje bowiem dużo narracyjnej zasłony dymnej. Tak jak wspomniałem wcześniej, nie wiemy, na co jest chora nasza bohaterka, często możemy też zapomnieć, że w ogóle coś jej dolega. Twórcy próbują ograć temat najbardziej subtelnie, jak się da. Pomagają sobie również błogą, letnią kolorystyką i atmosferą. Gorycz filmu ukryta jest w naprawdę piękny sposób. A jeszcze ciekawszym zaczyna się robić, gdy zaczyna się wyłaniać. Aż do prowadzącego prostą drogą wprost do serca finału. Oprócz Mosesa, który trzyma Millę przy życiu, a przy okazji uśmiech na jej twarzy, dziewczyna ma jeszcze rodziców. Relacja z nimi również jest niezwykle interesująca, o oparta na jak najchętniej krytej bezsilności. Bezsilności, która jest we wszystkich, jednak wszyscy inaczej sobie z nią radzą. A obok wchodzi człowiek, który jest typem z jak najbardziej ciemnej gwiazdy, ale akurat wspomniana cecha go nie dotyka. Ciekawie, co? Warto też Shannon Murphy oddać, jak dobrze oddaje pole do popisu wybitnie obsadzonych aktorów. Na drugim planie mamy wspomnianych rodziców, odegranych zwyczajnie koncertowo przez Bena Mendelsohna i Essie Davis. Obydwoje są przez cały film chodzącymi wulkanami emocji. Choć tylko jeden ma swoje erupcje, drugi jest zdecydowanie bardziej uśpiony, możemy zauważyć wszystko to, co kotłuje się w środku dwójki tych bohaterów. Rodzice już od pierwszej ze scen szukają ujścia dla swojego napięcia, a im dalej w las, tym bardziej dopełniają rażącym kontrastem postać swojej córki. Film nie byłby w połowie tak emocjonujący, gdyby nie ich kreacje. Lubię takie produkcje, które pokazują, że można. Że kino młodzieżowe ukazane w cierpiętniczym kluczu może z niego wyjść i nie robić wszystkiego tak jak inne. Shannon Murphy dała sobie radę z tym wyzwaniem w większośći aspektów. Jasne, jej film nie jest idealny, w ekranowych emocjach kryje się kilka niepotrzebnych klisz i łopatologicznych metafor, jednak cała konstrukcja filmu i jego narracyjna nowatorskość, rekompensują nam niedoróbki. To film o chorej dziewczynie, nie o chorobie. Proste, a często nierealne.

Od 2015 w Movies Room, od 2018 odpowiedzialny za działalność działu recenzji filmowych. Uwielbia Wesele Smarzowskiego, animacje Pixara i Breaking Bad. A, no i zawsze kiedy warto, broni polskiego kina. Kontakt pod [email protected]

Komentarze (0)
Tylko zalogowani użytkownicy mogą dodawać komentarze.