Movies Room - Najlepszy portal filmowy w uniwersum

Pierwszy człowiek - recenzja filmu z Ryanem Goslingiem i Claire Foy

Autor: Radek Folta
29 sierpnia 2018

Trzeci film Damiena Chazelle'a nie mógł być inny od jego poprzednich produkcji. Reżyser odszedł od tematów ze świata muzyki na rzecz historycznej biografii. Pierwszy człowiek to opowieść o ośmiu latach, które doprowadziły Neila Armstronga to postawienia "małego kroku dla człowieka, ale wielkiego skoku dla ludzkości". Naszpikowana gwiazdami produkcja otworzyła 75. Festiwal Filmowy w Wenecji.

Fakt, że twórca La La Land porzucił bezpośrednio tematykę muzyki nie znaczy, że dźwięk w jego filmie będzie bez znaczenia. Od pierwszej sceny, w której widzimy sylwetkę pilota w samolocie X15, penetrującego atmosferę Ziemi, nie szczędzone są nam detale wizualne i dźwiękowe tej wyprawy. Trzęsąca się kamera, ograniczona ilość światła, poczucie klaustrofobii i dochodzący z każdej strony huk. Mamy wrażenie siedzenia w malutkiej, wrażliwej puszce, którą ktoś wystrzelił z procy ot tak, dla zabawy. Metalowe nity zdają się trzymać stalowe elementy dosłownie resztkami sił. Maszyny ryczy niczym potwór ścigający naszego bohatera po niebie. Samolot jest równie spocony, co Neil Armstrong (Ryan Gosling), który stara się opanować latającą maszynę, gdy ta odbija się od atmosfery. Po chwili ciszy, gdy ukazuje nam się zakrzywiony horyzont planety, przyjdzie pora na kolejną dawkę powietrznej adrenaliny i niepokojących trzasków, kiedy pilot będzie starał się przebić przez chmury i posadzić maszynę na ziemi.

Kadr z filmu Pierwszy człowiek / fot. materiały prasowe
Kadr z filmu Pierwszy człowiek / fot. materiały prasowe

Oprócz wszechobecnych huków, są też w Pierwszym człowieku sekwencje z piękną muzyką ilustracyjną, szczególnie te w kosmosie, nawiązujące wprost do 2001. Odysei kosmicznej. Kapsuła dokująca do drugiej części rakiety tańczy prawdziwy balet w gwiazdach, niemal jak Gosling i Stone w La La Land. I także brak dźwięku w kosmosie został wyeksponowany w finalnych scenach eksploracji. Neil stojący sam na sam z pustkowiem Księżyca przed sobą i malutką Ziemią majaczącą na horyzoncie, nie tylko symbolizuje samotność człowieka we wszechświecie, ale też ilość wyrzeczeń, jakie doprowadziły do tego momentu.

Zobacz również: TOP 15 - najważniejsze tytuły 75. Festiwalu Filmowego w Wenecji

Jak na film o pierwszych krokach w podboju kosmosu przystało, Chazelle przywiązuje wagę do tego, byśmy wiedzieli, o jakim pionierskim przedsięwzięciu mówimy. Pierwsze treningi w maszynie, którą należy opanować, byle nie stracić przytomności, a potem biegiem do toalety zwymiotować. Loty ciasnych kapsułach, z technologią analogową, pełną przycisków, pokręteł i przełączników. Poleganie na zdolnościach matematycznych i inżynieryjnych, a nie na mocy obliczeniowej superkomputera. Oraz ofiary, które program podboju kosmosu zgarniał praktycznie co chwila.

Jednak Pierwszy człowiek nie jest jakimś dokumentem, ale osobistą historią człowieka, który na zawsze pozostanie pionierem wypraw na inne planety. Jego obsesja jest równie silna, co dążenie do perfeckcji Andrew w Whiplash. Dlatego równie interesujące dla twórców jest pokazanie jego życia prywatnego. W 1961 roku rodzina Armstrongów mierzy się z dramatem utraty malutkiej córeczki, u której wykryto guz na mózgu. Nieobecna Karen, której Neil śpiewał piosenki o księżycu, pozostawiła niezagojoną ranę w rodzinie. Nawet, jeżeli się o niej nie mówi, nie znaczy, że się o niej nie myśli.

Kadr z filmu Pierwszy człowiek / fot. materiały prasowe
Kadr z filmu Pierwszy człowiek / fot. materiały prasowe
Najważniejszą osobą u boku Neila jest Janet (Claire Foy), matka, żona, pani domu. Znosząca zmiany nastroju męża, martwiąca się o niego przed każdą misją, wychodząca z siebie w ich czasie, kiedy przyjdzie słuchać jej z małego pudełka, jak pojazd Neila zaczyna spadać w przerażającym korkociągu. Armstrong jest lepszym inżynierem i lotnikiem, niż człowiekiem nawiązującym kontakt z najbliższymi. Jego konferencja prasowa przed lotem Apollo 11 jest równie oficjalna, jak pożegnanie z synami. W tej tragikomicznej sekwencji udało się reżyserowi uchwycić ważny moment w historii rodziny. Dzieci, które mogą stać się dorosłymi z dnia na dzień. Rodzice, którzy być może zostaną rozdzieleni na zawsze, jak sąsiedzi Edward (Jason Clarke) i Pat (Olivia Hamilton) po tragicznym pożarze w kabinie kapsuły.

Zobacz również: TOP 20 - najlepsze seriale kryminalne Netflixa

Chazelle'a nie obchodzą suche fakty, ale to, jak wydarzenia wpłynęły na życie prawdziwych ludzi. Osiąga to za pomocą pracy kamery, która niemalże jak członek rodziny przygląda się z bliska twarzom swoich bohaterów. Wychwytuje ich smutek, radości, frustracje oraz nerwowość. Trzęsący się obiektyw przenosi się też do wnętrza maszyn. Ograniczony punkt widzenia sprowadza się głównie do patrzenia przez boleśnie małe okienko. Ujęć poglądowych, z zewnątrz, które uświetniły choćby Grawitację, mamy tu jak na lekarstwo. Podobnie ma się rzecz z tłem historycznym. Wojna w Wietnamie, protesty Afroamerykanów przeciw zachciankom białego człowieka, które kosztują podatników miliony, nie dominują opowieści, ale są dyskretnie zaznaczone. Patriotycznego wydźwięku filmu, o który się przecież prosi, praktycznie nie ma. Tak, Amerykanie ścigają się z Sowietami, ale sukces zespołu Armstronga jest podziwiany na całym świecie, jednocząc ludzi w pogoni za wspólnym marzeniem sięgania do gwiazd. To jeden z najbardziej pozytywnych przesłań wypływających z produkcji Chazelle'a.
Kadr z filmu Pierwszy człowiek / fot. materiały prasowe
Kadr z filmu Pierwszy człowiek / fot. materiały prasowe

Zobacz również: Vox Lux - pierwsza zapowiedź filmu z Natalie Portman!

Trwający ponad dwie godziny Pierwszy człowiek przyjęty został ciepło podczas pokazu prasowego, a po seansie przeważały pozytywne opinie na jego temat. Symbolicznie jednak producent wykonawczy Steven Sppielberg dostał więcej braw, niż reżyser i główni aktorzy. Z rozczarowaniem muszę przyznać, że mamy do czynienia z dziełem mniejszego kalibru niż Whiplash i La La Land, odrobinę wyrobniczym, poprawnym do bólu, gdzieniegdzie ocierającym się o genialność, ale przez większość czasu tylko dobrym. Jest tu niezłe aktorstwo, ale bez większych rewelacji. Chyba najbardziej wyrazistą postacią jest Buzz Aldrin, w którego wcielający się Corey Stoll wyciska każdy możliwy niuans. Claire Foy udawadnia, że jest już teraz wielką gwiazdą i piekielnie utalentowną aktorką, a jej kariera będzie się tylko rozwijała. Doskonale oddany został koloryt i detale epoki, ale widzieliśmy to już nie raz. Wspaniałe zdjęcia oraz perfekcyjna produkcja dźwięku mogą zwiastować, że film będzie faworytem w kategoriach technicznych podczas przyszłorocznej gali Oscarów. Ale tylko tyle, bowiem jako całość najnowszy film Chazelle'a przypomina pierwsze loty przyszłych astronautów. Toporne, wyboiste, w których wiele sił włożonych w cały proces przynosi zapierający dech w piersiach efekt przez kilka chwil. Lądowanie na srebrnym globie i pierwsze kroki Armstronga było wydarzeniem bez precedensu w historii. Pierwszy człowiek nie podzieli niestety losu swojego bohatera. Ilustracja wprowadzenia i plakat: materiały prasowe

Dziennikarz filmowy i kulturalny, miłośnik kina i festiwali filmowych, obecnie mieszka w Londynie. Autor bloga "Film jak sen".

Komentarze (0)
Tylko zalogowani użytkownicy mogą dodawać komentarze.