Movies Room - Najlepszy portal filmowy w uniwersum

Marvel vs DC - raport z serialowej linii frontu

Autor: Szymon Góraj
9 lutego 2016

UWAGA: Artykuł zawiera bardzo poważne spoilery z seriali należących do uniwersum DC i Marvela!

Studia DC i Marvel są bezpośrednimi rywalami od wielu już lat, aczkolwiek ich starcia chyba nigdy nie miały miejsca na tak wielu płaszczyznach. Poprzez stworzenie swojego kinowego uniwersum w ciągu kilku ostatnich lat Marvel rzucił wyzwanie swoim przeciwnikom. Teraz wciąż nadbudowuje swe granice, tworząc kolejne produkcje mające poszerzyć wpływy. Na ripostę DC na dobrą sprawę jeszcze czekamy, choć kilka wniosków wyciągnąć można już teraz (sam zrobiłem to jakiś czas temu w pewnym artykule). Nietrudno jednak zauważyć, iż w trakcie tego wzajemnego straszenia się i zbierania sił na arenie kinowej walka przeniosła się aż na stacje telewizyjne. I nie należy lekceważyć tej części konfliktu – chociażby dlatego, że jest ona póki co o wiele bardziej interesująca od zmagań na polach wielkiego ekranu. W przeciwieństwie do dość jednostronnych – przynajmniej jak na razie – raportów informujących o kolejnych mniejszych bądź większych triumfach Marvela i zbrojeniu się DC, w serialowym światku toczy się znacznie ciekawsza walka. Pełna zwrotów akcji, odważnych szarż na konkurencję poprzez wypuszczanie kolejnych propozycji dla widzów i wielkich upadków. Pozwoliłem sobie zatem przygotować raport, który z mojej perspektywy opisuje kolejne zmiany układu sił. Temat jest na tyle szeroki, że ograniczę się do tych części wielkiego starcia, które uznam za najlepsze do rozważań. Można więc powiedzieć, że napisałem swoisty artykuł od fana dla fanów. Zdaję sobie także sprawę, że pomijam jeszcze kilka innych seriali (vide „Gotham” czy „Supergirl”). Jest to spowodowane moją intencją opisania dwóch połączonych ze sobą fabularnie bloków serialowych.

W zasadzie umownym początkiem zmasowanego szturmu na telewizję było wypuszczenie przez DC serialu, który do dziś zdaje się być centralną siłą studia w tym rodzaju mediów – „Arrow”. Cokolwiek złego prezentowały sobą dwa pierwsze sezony, trzeba przyznać, że byliśmy świadkami powstania czegoś nowego. Prawda, miał naprawdę sporo wad – jak chociażby telenowelowe dialogi, z reguły drewniane aktorstwo, mnóstwo problemów głównych bohaterów żywcem wziętych z amerykańskich sitcomów dla młodzieży czy zbyt wiele nużących momentów (przekleństwo 23 odcinków, jak osobiście to nazywam, o czym jeszcze napomknę). Nie można jednak było odmówić mu pewnych ważnych atutów. Do takich należy w głównej mierze wartka, angażująca widza akcja z ciekawą choreografią, która bardzo mocno podwyższała poziom serii przez długi jeszcze czas. Lepiej niż zadowalająco sprawdzała się także dwutorowa narracja – czasy, gdy Oliver Queen (Stephen Amell) powrócił do rodzinnych stron po latach nieobecności przeplatają się z retrospekcjami z wyspy, na której doszło do jego wielkiej przemiany. Od czasu do czasu otrzymywaliśmy również nieco ciekawych zwrotów akcji, osładzających nam męczące momenty, a także garstkę interesujących postaci. Bo o ile Stephen Amell jako tytułowy bohater pasuje głównie jeżeli chodzi o wygląd oraz świetne odgrywanie scen walki i o jego poziomie aktorskim lepiej wiele nie mówić, to już przykładowo Felicity Smoak (Emily Bett Rickards) czy John Diggle (David Ramsey) jako jego najważniejsi kompani zdecydowanie dają radę.

Ciężko także zbytnio narzekać na brak ciekawych adwersarzy naszego współczesnego Robin Hooda. W pierwszej serii był to tajemniczy Malcolm Merlyn (John Barrowman), który pomimo pewnych zgrzytów w jego charakterze wyszedł zwycięsko ze swej próby i od początku pojawienia się aż do ostatniego odcinka był mocnym punktem fabuły. Przebiła go jednak bodaj najbardziej niejednoznaczna – i prawdopodobnie najlepiej napisana – postać w całej historii serialu – Slade „Deathstroke” Wilson. Manu Bennett niemalże wzorowo wcielił się w początkowego przyjaciela Olivera Queena, który z czasem popadać zaczął w szaleństwo, co zaowocowało tym, że w drugim sezonie stał się on głównym przeciwnikiem naszego herosa z łukiem. Nie ma co ukrywać, że to on wyciągał za uszy drugą serię, ewidentnie już podupadającą pod względem fabularnym. Jak się zresztą okaże, (prawie) całkowite zrezygnowanie z niego w późniejszych historiach będzie bardzo kiepskim ruchem. Ogólnie zatem rzecz biorąc, pierwsze dwa sezony „Arrowa” były niezwykle nierówne, ale w ostatecznym rozrachunku wychodziły na plus, przez pewien czas królując w swojej kategorii.

Nie mogę jednak powiedzieć, że rzeczone królowanie wynikało ze szczególnej wybitności tego serialu, co zresztą można wywnioskować z treści powyżej. Dziękować można za to… Marvelowi. Bo nie ma co się oszukiwać: początkowa hegemonia „Arrowa” w dużej mierze spowodowana była tym, że przez stosunkowo długi czas nikt z konkurencji nie pokwapił się wystawić na front czegoś naprawdę mocnego. Wystarczy spojrzeć na „Agentów T.A.R.C.Z.Y.”, których pierwszy sezon zbiegł się mniej więcej z drugą odsłoną „Arrowa”. Pomysł na uzupełnienie luk pomiędzy filmowymi wydarzeniami w uniwersum Marvela był zaiste znakomity. Nadawał niepowtarzalną ciągłość i przy okazji pozwalał na szturmowanie nowej strefy. Cóż jednak z tego, skoro wiodące obecnie studio ewidentnie postanowiło zaoszczędzić na tego rodzaju przedsięwzięciu? Dostaliśmy w większości śmiesznie słabych aktorów, przy których Amell wygląda niemal niczym Gary Oldman, kiepskie – w porównaniu z „Arrowem” – sceny walki, a scenarzystów zatrudniono chyba bezpośrednio z ulicy. Nawet absurdalnie "zmartwychwstały" na potrzeby nowej serii agent Coulson (Clark Gregg) stracił swój pazur z filmowych przygód, wpasowując się w typową kliszę „dobrego wujka” (chociaż, o zgrozo, wciąż jest najmocniejszym punktem obsady). Co prawda kolejne sezony mocno podwyższają poziom z beznadziejnego na średnio-niezły, lecz to chyba nie satysfakcjonuje fanów. Wciąż brakuje wielu rzeczy, na czele których stoi brak odpowiednio silnego związku z uniwersum filmowym. Słyszymy w serialu o aktualnych wydarzeniach z kolejnych „Avengersów” czy innego „Kapitana Ameryki” – pojawia się tam nawet kilku znanych bohaterów w rodzaju Fury’ego (Samuel L. Jackson) – lecz nie idzie to w drugą stronę. Ci, którzy najpierw oglądali więc chociażby „Avengersów”, mogą mieć problem, by zżyć się z zupełnymi anonimami w „Agentach…”. To – a także wiele innych przyczyn – powoduje, że Agenci T.A.R.C.Z.Y. nigdy w pełni nie zadowolą, ani nawet nie staną się dobrym widowiskiem, jeżeli włodarze Marvela nie zmienią radykalnie swej strategii.

Brak rywala na odpowiednim poziomie może doprowadzić wygrywającą stronę do regresu – DC jest tego koronnym przykładem. Trzeci sezon „Arrowa” zmienił drastycznie swoje podejście do opowiadania historii. By opisać jego wszelkie idiotyzmy i niedociągnięcia, potrzebowałbym chyba oddzielnego artykułu – jak już wspomniałem, nie jest zresztą moim celem rozbieranie na czynniki pierwsze każdej omawianej przeze mnie pozycji (coś takiego znajdziecie w naszej recenzji, która już dokładniej zajmuje się tym tematem). Ograniczę się zatem do pojedynczych, najjaskrawszych przykładów. Ogólnie rzecz ujmując, ten sezon powinien zasadniczo funkcjonować jako modelowy przykład największego koszmaru każdego twórcy seriali. Zamienia on niemal wszystkie większe atuty z sezonów poprzednich w wadę, a to, co już wcześniej występowało jako słaby punkt, staje się jeszcze bardziej nie do zniesienia. I tak wątków obyczajowych jest średnio co najmniej dwa razy tyle, co uprzednio, absurdy gonią absurdy z potrojoną prędkością, a bohaterowie są jeszcze bardziej żenujący. Dla wizualizowania sytuacji wspomnę tutaj o Laurel Lance (Katie Cassidy), która z wdziękiem pijanego kanarka robiła z widzów idiotów. Nieumiejąca dotychczas zadać poprawnie ciosu kobieta bierze kilka lekcji samoobrony u podrzędnego pięściarza oraz jeszcze garstkę porad bojowych od córki Ra’s al Ghula (Matt Nable), i już w ostatnich odcinkach jest w stanie bić się na równi z kilkoma członkami elitarnej Ligi Cieni jednocześnie – to powinno starczyć za dość wymowny skrót. Jest jeszcze jej ojciec Quentin (Paul Blackthorne), będący chyba żywym symbolem schizofrenicznych charakterów występujących w „Arrow”. Jeszcze w pierwszym sezonie naszego mściciela z łukiem nie znosił, by z czasem uznać wreszcie jego konieczność, czego zwieńczeniem jest jego piękna przemowa na cześć Arrowa jeszcze w pierwszym odcinku trzeciego sezonu. Jednakowoż wystarczył zaledwie jeden impuls, aby głowa rodziny Lance’ów obraziła się na Queena i… wróciła do punktu wyjścia z samego początku serii, tylko na jeszcze większą skalę. Skoro już wspomniałem o Lidze Cieni, zahaczmy jeszcze na chwilę o głównego antagonistę w tym sezonie – wspomnianego Ra’s al Ghula. Co wydaje się teoretycznie niemożliwe, nawet tę postać spartolono. Duża w tym wina robiącego głównie groźne miny aktora, który nadaje się co najwyżej do odgrywania szeregowych mięśniaków. Jednak nie znajdziemy również w jego charakterze nic naprawdę ciekawego. Jak na osobę uważaną za największego żyjącego wojownika, rozpisano jego rolę dość biednie – szczególnie na tle Merlyna i Slade’a. Zgniłą wisienką na źle przyrządzonym torcie jest relacja Queena z Felicity. Twórcy ewidentnie dali się namówić fanom na połączenie tych postaci, co poskutkowało kolejnym fatalnym wyborem scenarzystów – chyba najbardziej długofalowym w skutkach. Ale o tym może więcej, gdy przejdę do omawiania sezonu czwartego.

Jakby zawczasu przeczuwając gorszą formę swojego głównego czempiona, dokładnie w tym samym momencie na pole bitwy wyszło wsparcie bojowe w postaci kolejnego serialu superbohaterskiego – „Flasha”. Koniec końców, mimo że nie było idealnie, okazało się to dobrą decyzją. Perypetie najszybszego człowieka świata była czymś świeższym, luźniejszym i zdecydowanie bliższym klasycznym podejściom do tematu. Mniej wątków godnych wyciskaczy łez, więcej zmagań z kolejnymi przeciwnikami – w tym niezwykle ciekawym głównym. Postanowiono zrobić z „Flasha” bardziej namacalne wsparcie na placu boju dla swego umęczonego partnera i połączyć jego los z losem Queena kolejnymi crossoverami. Ten ruch strategów DC można uznać za jak najbardziej trafiony – w szczególności dla „Arrowa”, gdyż owe wspólne odcinki były zdecydowanie najlepszymi w całym trzecim sezonie. Żeby jednak nie było tak miło, czas na nieco gorsze strony. O ile „Flash” nie miał raczej scenek rodem z opery mydlanej (nie licząc paru drobnych wyjątków), nadrabiał to niestety zbytkiem infantylizmów i na dłuższą metę prostackim scenariuszem. Może nie czujemy się jak w operze mydlanej, ale dziecinny sposób, w jaki ukazuje się chociażby problemy sercowe Barry’ego przypomina z kolei tani program dla nastolatków – co solidnie obniża ocenę, bo wiele wątków po prostu męczy. Jak się kolejny raz okazuje, scenarzyści zatrudnieni przez studio DC nie potrafią podejść do danego problemu z umiarem i co gdzieś naprawią, to w innym miejscu popsują.


Dochodzi jeszcze sprawa już mimochodem wspomnianego przeze mnie przekleństwa 23 odcinków. Otóż zarówno wszystkie sezony „Arrow”, jak i „Flasha” nie potrafią wypełnić całego czasu im przeznaczonego konstruktywną treścią. Powoduje to nagromadzenie epizodów-zapychaczy, zwyczajowo pomiędzy epizodami-punktami przełomu. Gdyby zmniejszono ich ilość, obie serie tylko by nad tym zyskały. Naczelnym dowodem jest „Constantine”. 13 odcinków wystarczyło, by swoją jakością pobił zarówno superłucznika, jak i supersprintera. Poza o wiele bardziej racjonalną ilością odcinków, wygrywa ze swoimi kolegami znacznie lepszymi postaciami pobocznymi i niemal idealnie dobranym do roli sarkastycznego faceta walczącego na co dzień ze złem. Matt Ryan zdaje się urodzić do tego, by odgrywać Johna Constantine’a. Zawadiacki jak trzeba, z lekką nutką szaleństwa i bez umęczonej miny straceńca a’ la Keanu Reeves. Nawet więc, jeżeli co innego nawali, on potrafi uratować sytuację. Sama fabuła także klei się sporo lepiej, choć można mieć pewne zastrzeżenia co do nieco nazbyt klasycznego podejścia do intrygi w rodzaju „jeden odcinek – jedna sprawa”. Ale i to można przeboleć, szczególnie biorąc pod uwagę wiele nam obiecujący finał sezonu. Startem takiego cyklu DC mogło na całe lata zyskać wspaniałą broń przeciw Marvelowi i wrócić do gry, z której samo się poniekąd wykluczyło. Jak na ironię, studio nie wypromowało odpowiednio serialu o najsłynniejszym komiksowym demonologu i ściągnięto go z anteny, a teraz czeka na łaskawe przywrócenie.


Wróćmy dla odmiany do przeciwnego obozu. Marvel postanowiło zmienić dość radykalnie swą taktykę. Zmianę ową opisać można dość prosto: studio postanowiło wreszcie potraktować front serialowy poważnie. W ogniach rzemieślniczym scenarzyści wykuli na nowo historię świetną, lecz dawno temu ośmieszoną przez Bena Afflecka, który ostatnio poszedł robić dywersję szukać szczęścia po drugiej stronie barykady. I tak do boju wyszedł kolejny czempion – „Daredevil”. Nieustraszony ślepy wojownik i jego zmagania z Wilsonem Fiskiem (Vincent D’Onofrio) przebiły chyba wszelkie oczekiwania, zmiatając z powierzchni ziemi coraz bardziej podupadającego na formie „Arrowa”. I to nie tylko katastrofalny sezon trzeci, ale nawet oba pierwsze, uznawane powszechnie za najlepsze. Genialna choreografia walk, utrzymująca przy ekranie telewizora niespotykanie dojrzała i mroczna jak na Marvel fabuła oraz głębokie postacie – te cechy sprawiły, że projekt zrealizowany przez Netflix wypunktował i zwyciężył pod każdym względem rywali. I choć nie obyło się bez wpadek (czasami kulejące dialogi, nie zawsze zachowana logika), progres jest tutaj widoczny chyba dla każdego. Serialowy „Daredevil” z miejsca stał się kamieniem milowym, jeżeli chodzi o ten gatunek. Nadał też bardzo czytelny sygnał, że Marvel przestaje wrzucać seriale na pół gwizdka.


DC uznało za swój priorytet obronę utraconych pozycji. W kilka miesięcy później wypuszczono więc ponownie w bój „Arrowa” i „Flasha”, jeszcze mocniej skupiając ich więzi na crossoverze. Oprócz bowiem postawienia na niewątpliwy atut poprzedniej kampanii – wspólne odcinki – uznano za stosowne zapoczątkować odrębną historię, w której prym wieść będą inni protagoniści. Tak właśnie rodzi się szykowany na najbliższą przyszłość rozdział zatytułowany „Legends of Tomorrow”. I rzeczywiście, pomysł ma swój potencjał bojowy i w przyszłości może być mocnym wsparciem. Na to jednak będziemy musieli jeszcze trochę poczekać. Pozostaje nam wrócić do dwóch macierzystych seriali od DC. Zacznijmy od „Arrowa” , który po wielkiej klęsce w ostatniej fazie wojny z czempionami Marvela przeszedł spory lifting i założył wdzianko z krótkimi rękawami z nową siłą ruszył zdobywać serca widzów.

Wedle wszelkich zapowiedzi czwarta odsłona „Arrowa” miała w zamyśle przegnać swoje demony, nagromadzone tak tłumnie w poprzednim sezonie. Wodzowie DC musieli jednak popełnić jakiś błąd w obliczeniach i zamiast tego przegnano resztki zdrowego rozsądku (którego, przyznać trzeba, i tak wiele nie zostało). Tak jest – znajdujemy się teraz na półmetku najnowszego sezonu i momentami jest nawet durniej niż wcześniej. Upchany kolejnymi postaciami zamieniającymi się w mścicieli (bo teraz coraz więcej osób dowiaduje się o tożsamości Queena i do niego dołącza – trzeba się przyzwyczaić), z męczącym wątkiem Olivera i Felicity, który już zupełnie eksploatuję tę drugą postać oraz utratą poczucia kierunku, jeżeli chodzi o to, dokąd ma to wszystko zmierzać. O całym cyrku związanym z kandydowaniem Queena na burmistrza (!) chyba nawet nie chce mi się póki co dyskutować, bo muszę jeszcze przełknąć sam fakt, że wymyślono coś tak głupiego i zaprzeczającego początkowym założeniom serialu. Trzeciemu, wcale nie lepszemu zresztą sezonowi, można przynajmniej przyznać, że ma jakąś konwencję. Czwarty zaś jest jak na razie zawieszony pomiędzy – żeby było zabawniej – typową dla filmów Marvela luźną manierą (tyle, że mniej śmieszną), a patetyczną historyjką o wiecznie cierpiącym herosie. W dodatku scenarzyści dopuszczają się jakichś dziwnych zabiegów w rodzaju (już Green) Arrowa, który nagle zaczął przegrywać praktycznie z każdym silniejszym przeciwnikiem – co w świetle tego, czego dokonał w sezonie poprzednim, wygląda dość dziwnie. Nawet niegdyś ratujące całe odcinki retrospekcje tracą swój pierwotny sens. Sezon trzeci już przeżywał w tym względzie spory regres, ale przynajmniej owe sceny miały pewien sens dla fabuły. Teraz w zasadzie nie wiadomo, po co one są, bo na razie nie mają nawet żadnego łącznika z tym, co aktualnie dzieje się w serialu. Jedynie poprawiono się pod względem antagonisty. Damien Darhk (Neal McDough) to nie Deathstroke, ale jego owiana tajemnicą (choć może nieco nazbyt karykaturalna) postać i tak odstaje od całej reszty. A dalej jest już bez zmian – większość postaci nadal irytuje, kolejne wątki skaczą bez ładu i składu, a Oliver Queen jest smutny. Jedyną nadzieją staje się „Flash” ze swoim drugim sezonem. Choć crossovery też przeżywają kryzys (typowa próba wciśnięcia zbyt wielu wątków w dwa odcinki), to już sama kontynuacja wątków z premierowego sezonu naszego sprintera ma pewien potencjał. Na plus zaliczyć można chyba najbardziej nowego, świetnie się prezentującego i arcypotężnego przeciwnika – Zooma. Martwi jedynie to, że Zoom zdaje się mieć motywacje kropka w kropkę, co Reverse Flash w sezonie pierwszym. Ale tego jeszcze nie wiemy na pewno.

Widząc pogrążającego samego siebie śmiertelnego wroga, Marvel poszedł za ciosem i wysłało na wojnę jeszcze jednego przedstawiciela. Netflix – naczelna dziś kuźnia najlepszych seriali na podstawie komiksu – wyłożyła kolejne działo. Tym razem padło na „Jessicę Jones”. Ku wielkiej rozpaczy obozu DC, uderzyła ona z taką siłą, że aż Matt Murdock (Charlie Cox) musiał ustąpić jej miejsca. Jak już pisałem w swojej recenzji, to póki co szczytowe osiągnięcie gatunku. Zachwyca narracja w stylu noir, a także niecodzienna fabuła, zupełnie inna od tych, które serwuje nam dziś telewizja w tego rodzaju serialach. Aktorstwo stoi na względnie wysokim poziomie, oprócz może tytułowej bohaterki (Krysten Ritter) i (w szczególności!) Davida Tennanta wcielającego się w Killgrave’a, którzy są zdecydowanie ponad wszystkimi. To już drugi serial, który zrywa z radosnym i beztroskim emploi, jakie roztaczają wokół siebie produkcje Marvela. Biorąc pod uwagę odwrotną tendencję u DC, mamy do czynienia z ciekawym paradoksem.


Trzeba przyznać, że tytuł tego artykułu mógł równie dobrze brzmieć na przykład „Jak DC samo sobie odebrało triumf, czekając na to, aż ich przeciwnik się rozpędzi”. W końcu Marvel nie od razu zaczął zachwycać, na początku męcząc niemiłosiernie „Agentami T.A.R.C.Z.Y.”. To sprawiało, że pierwsze bitwy wygrywało właśnie studio, które stworzyło Batmana. Z tego też powodu bardziej chciałem naświetlić ich stronę frontu, gdyż to właśnie tam odbywały się rzeczy, o których mówi się jakby mniej ostatnimi czasy. To, że „Agenci…” nie spełniają oczekiwań, czy Netflix wykonuje ponadprogramową robotę, jest raczej oczywiste. Jako fan komiksów DC zdaję sobie w pełni sprawę z potencjału, który drzemie w historiach z nimi związanymi. Tym bardziej jestem niezadowolony, biorąc pod uwagę to, że twórcy seriali nie wykorzystują nawet jednej dziesiątej możliwości materiału bazowego. Jak będzie dalej? Z pewnością teraz – przy crossoverach „Arrowa” i „Flasha” – uniwersum będzie się rozrastać. Mamy już „Legends of Tomorrow”, kto wie, co nas czeka w przyszłości…? Problem polega na tym, że absolutnie nic nie zwiastuje znaczącej poprawy. A Marvel już szykuje do boju kolejne sezony realizowane przez stację Netflix, których finałem będą „Defenders” – czyli tacy serialowi „Avengersi”. Czy odpowiedź DC będzie w jakikolwiek sposób miarodajna? Ciężko orzec. Na pewno warto monitorować ten konflikt. Być może za czas jakiś ponownie napiszę podobny raport, gdy nadejdą kolejne przetasowania.

Miłośnik literatury (w szczególności klasycznej i szeroko pojętej fantastyki), kina, komiksów i paru innych rzeczy. Jeżeli chodzi o filmy i seriale, nie preferuje konkretnego gatunku. Zazwyczaj ceni pozycje, które dobrze wpisują się w daną konwencję.

Komentarze (0)
Tylko zalogowani użytkownicy mogą dodawać komentarze.